Sobota jest pracowita, choć z jedną ręką.
Sprzątanie, kilka prań, obiad niezbyt skomplikowany. Dziewczynki dzielnie pomagają, choć nie obchodzi się bez przypominania o tym i o owym. Mężczyźni na budowie. Wieczorem harcerska zbiórka, msza, krótkie odwiedziny mikołajkowe chrzestnej Nusi, jeszcze szybko mąż zagniótł makowiec. No i czasu zabrakło na pierniczki, które już mocno dojrzałe czekają w kolejce na strychu. Niedziela mija równie szybko: trochę swarów wśród dzieciarni, śmieszne przyśpiewki przy stole, kawa, ciasto, tradycyjny schabowy, msza, lodowisko na schodach, wytężona nauka, bo każdy ma po kilka sprawdzianów przed świętami, odwiedziny u znajomych, katar męczący męża. No i znów zabrakło czasu na pierniki, które tupią już mocno nogami zniecierpliwione.
Jutro poniedziałek, potem wtorek…
Jesteśmy taką zwykłą rodziną. A czuję jak Bóg jest z nami. Stale.
On nie szuka ludzi niezwykłych. Sam jest wystarczająco Niezwykły. Przychodzi do nas takich, jacy jesteśmy.
Czasami wyobrażam sobie moment, gdy mnie znalazł, znajduje, znajdzie.
Jestem malutkim ziarenkiem piasku na nadmorskiej plaży. Lśnię w blasku słońca odbitym światłem. Gdyby nie słońce… Gdyby go nie było… Ale jest, więc jestem pełna blasku. On jest tym, którego stopy stąpają po brzegu, pochyla się, spogląda na mnie z miłością. Jestem taka mała, jedna z miliardów tysięcy, nie mam nic. Nawet gdybym miała – tak jak mi się czasem wydaje – ten centymetr kwadratowy powierzchni wokół mnie ( śmiechu warte!!!), to wciąż jest wielkie nic. A dla Niego jestem kimś wartym szukania, znalezienia, uwagi, miłości.
Oto nadchodzi.
Czwarta świeczka płonie na wieńcu.
Oto nadchodzi. Szuka.
Ziemia drży od miłości.
– To NAPRAWDĘ są moje urodziny. – mówi nieco smutny, zaglądając do mojej głowy wypełnionej po brzegi choinką, pierniczkami, sałatką śledziową, porządkami, prezentami dla rodziny.
Co zrobić? Powiedzcie co zrobić, by to było naprawdę?