pierścień

 

Więc on mówi. Za nim złocone ozdobniki oltarza. I on sam mówi ozdobnie, ciekawie, skrząco. Mówi o paradoksach naszego odwiedzania cmentarza w tym dniu. A jest Wszystkich Świętych.

Słucham go trochę jednym uchem, bo już wiem co powie. Widocznie oglądaliśmy dziś rano tę samą rolkę na Insta. Ktoś w poruszający sposób na paru slajdach przedstawił w niej całą mądrość tkwiącą w naszych nawiedzaniach grobów zmarłych

Więc słucham i nie słucham, rozważam i trochę odpływam sobie gdzieś indziej myślami. Bo one jak sieć o rafę zahaczyły się o pierścionek, który dziś zalożyłam na swój palec. Piękny, zadziwiający pierścionek o bardzo wielu lśniących oczkach ułożonych w przepiękną rozetę. Kupiłam go za 5 zł w szmateksie, gdy byłam latem u moich córek w wielkim mieście. Rzadko go noszę, bo jest masywny i łatwo nim o coś zaczepić lub zaciągnąć ubranie. Lecz dziś coś mnie podkusiło, by go nałożyć.

I oto teraz, w zaciszu drewnianej kościelnej ławki stał się dla mnie przypowieścią, która sama powstała i przepłynęła przez serce jak strumień.

W jednej chwili zobaczyłam na tronie Chrystusa, a gdy podeszłam, ujrzałam na Jego palcu ten pierścień. Dloń spokojnie spoczywała na poręczy tronu. Patrzyłam oczarowana i nagle dostrzegłam, że w pierścieniu – obok pięknie błyszczących kamieni – są puste miejsca. Wyglądały jak złote oczodoły i sprawiały przykre odczucie jakiegoś okaleczenia i braku.

Popatrzyłam na Króla, a On, nie wyrzekłszy jednego słowa, wyjaśnił zagadkę swego pierścienia. Oto miało być w nim więcej lśniacych kamieni, dających blask i ciepło, lecz ci, którym przeznaczono to miejsca nie pozwolili, by ich oszlifowano i wprawiono w pierścień.

Spojrzalam znowu pytająco na Króla. Dlaczego nie chcieli?

I Król ponownie, patrząc ze smutkiem i łagodnością, odpowiedział bez jednego słowa.

A odpowiedź brzmiała: „Bo to bolało i kosztowało wyrzeczenia”.

Nikt też nie może zająć miejsc im przeznaczonych. Dlatego pierścień na zawsze zostanie taki, do połowy pozbawiony blasku i niepełny.

Nie było w tej opowieści gniewu, tylko bezbrzeżny, nie do opisania smutek.

*  *  *

A w tle mówił on. Za nim złote ozdobniki ołtarza. Przed nim morze głów tych, którzy zdążają do królestwa. Jedni z nich się zgodzą, inni odmówią.

Pierścień migocze na palcu.

Bezbrzeżny smutek.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

nie moja, lecz Twoja

 

Najlepiej wiedzą o tym zagorzali kibice. Ile razy oczekiwaliśmy, że nasza reprezentacja wróci w chwale z pucharem i mistrzostwem świata, lub choćby Europy? Ile razy zaciskaliśmy do krwi kciuki żeby nasi skoczkowie narciarscy skoczyli najdalej i stanęli na podium? Ile emocji budzi w niektórych konkurs Eurowizji lub ostatnio – szopenowski? Lub – historycznie – ile modlitw wzniosło się w niebo podczas wojny, by nasze wojska wróciły w chwale zwycięstwa?

Wciąż marzymy, by nasi powrócili w nimbie. Syn obronił inżyniera, córka – magistra, dziecko wygrało konkurs poetycki, wnuk wrócił z medalem zawodów pływackich, mąż awansował na lukratywne stanowisko. Jak to cieszy i jakie ogromne budzi emocje. Oczekujemy chwały dla siebie i dla innych. Czekamy na nią, na fajerwerki, fanfary, gratulacje, dyplomy uznania, medale, uściski dłoni, wzmianki w prasie, wywiady, granty…

Chrześcijanie pierwszych wieków też czekali na chwałę. Lecz nie swoją. Ginąc na arenach cyrków, kryjąc się w katakumbach, prześladowani, ścigani jak zwierzęta, nieczuli na obelgi „oczekiwali Jego przyjścia w chwale”.

Wiedzieli, czuli każdym zmysłem, że On nadchodzi. Żyli z tą myślą każdego dnia, strzegli tej prawdy jak wielkiej tajemnicy.

Czy my także „oczekujemy Jego przyjścia w chwale”? Czy jeszcze tego pragniemy? Czy marzymy podczas bezsennych nocy o Jego chwale? Nie swojej? Nie mojego dziecka? Nie naszej ojczyzny nawet?

Czy nie zapomnieliśmy trochę co znaczy czekać na Chrystusa?

Bo czekać tak wogóle umiemy. Żarliwie i z miłością. Co tydzień z nadzieją – jak wiele matek- czekam na przyjazd starszych dzieci, które studiują i pracują w wielkim mieście, ktoś czeka na powrót ukochanego zza granicy, dzieci czekają na przyjazd taty z pracy, dziewczyna nie może się doczekać spotkania z koleżanką…

Czy tak właśnie czekamy na powrót Boga? Żarliwie i z miłością?

A On przyjdzie.

Jego kroki już słychać. Dudnią bębny, brzmią fanfary trąb, drzewa o tym szeleszczą i deszcz ma swoją własną pieśń na Jego cześć, szumią o tym górskie strumienie, blask słońca ścieli Mu drogę, zastępy Aniołów stoją w gotowości. Lata, jesienie, zimy i wiosny przystrajają się na Jego przyjście. Całe stworzenie oczekuje nadejścia wszechmocnego.

A my ludzie? Którzy zostaliśmy stworzeni dla Jego chwały, uratowani Jego krwią… Czy my oczekujemy Go jeszcze?

Czy jak głupie panny siedzimy przysypiając w ciemności, zapomniawszy nawet oliwy na zapas, by oświetlić Mu drogę do nas?

Bo, gdy przyjdzie – przyjdzie właśnie DO NAS.

Z żadnego innego powodu. Po prostu do nas. On tęskni tak bardzo i nie może doczekać się tego spotkania. Nie dla okrzyków i wiwatów, nie dla burzy oklasków przyjdzie. Nie jest snobem czy narcyzem, który oczekuje pokłonów i zachwytów. Po nic Mu one. Nic nie przydadzą do Jego chwały.

Wraca z tęsknoty, a chwała Jego za Nim i przed Nim idzie. Potężniejsza niż ocean, rozleglejsza niż niebiosa.

Lecz czy ja tęsknię jeszcze i czekam? Czy kocham?

Ostatnio tak smutno wybrzmiało w liturgii pytanie Jezusa: Ale czy Syn Człowieczy znajdzie jeszcze wiarę na ziemi, gdy wróci?

A miłość? Czy znajdzie we mnie miłość?

Czy Jego tęsknota wpadnie w ramiona mojego oczekiwania?

Ps.

Ostatnie tygodnie spędzam pracując nad nowym przedstawieniem: scenariusz, dobieranie aktorów, projekt scenografii, kostiumy, nagrywanie filmów… Mnóstwo pracy po godzinach, oprócz pracy zawodowej, dużo stresu, wychodzenia poza granice swojej strefy komfortu. I w tym wszystkim nieustannie chodzące za mną pytanie o intencję. Czy nie robię tego dla swojej chwały? Czy nie straciłam z oczu Tego, Który jest źródlem i chcenia i działania i do Którego należą owoce i plon każdego żniwa?

Czyjej chwały pragnę?

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 3 komentarze

uwalnianie burzy

 

– Lubię jak pada – mówi Lalcia z kocim uśmiechem.

– Dlaczego? – pytam.

– Bo tak.

– Wtedy można czytać książkę – wtrąca Hania.

– Albo oglądać film, a do niektórych filmów potrzeba specjalnej atmosfery – dodaje młodsza córka.

Mojemu mężowi deszcz też dobrze się kojarzy. Wychował się na wsi, gdzie od rana do nocy wciąż była ciężka praca. Odpocząć po swoim mozole można było tylko w nocy lub… gdy padało. Więc deszcz kojarzy mu się właśnie z błogą chwilą wytchnienia, snem, książką, muzyką, ciszą.

Ja też lubię deszcze, a zwłaszcza burze. Od dziecka mnie fascynowały. Jako nastolatka podczas burzy otwierałam na oścież okno mojego pokoju, siadałam w nim i urzeczona patrzyłam jak żywioł miota starymi jabłoniami w sadzie sąsiada, jak zmywa głowę ulicom, zamieniając je w rwące potoki.

Moja mama strasznie bała się burz i próbowała ten strach zaszczepić nam, każąc zasłaniać okna, chować się w miejscach, gdzie ona nie dosięga. Ale nie udało się to. Ja, gdy zaczyna się burza, krzyczę do moich dzieci: „Buka idzie” i często wychodzimy na taras domu, siadamy pod daszkiem i oglądamy wspaniałe widowisko. Albo nawet … biegamy w strugach deszczu po podwórku.

Dlaczego tak to lubię? Może…

* * *

Czasem leje wokół nas i w nas.

Deszcz jest potrzebny, podobnie jak łzy, a burza i gniew mają wiele wspólnego. Gdy więc pada i grzmi, coś się w nas uwalnia, coś oczyszcza. Cichniemy coraz bardziej wraz z hukiem błyskawic, uspokajamy się w porywach szalonego wichru, jaśniejemy wraz z niebem coraz bardziej przejrzystym po burzy. Coś zostaje ukojone, ukołysane, wyrażone. Bez zbędnych słów, bez gestów, bez dramatów.

Może dlatego lubię rzęsiste deszcze, porywiste wiatry i żywioł burzy. Są jak alegoria niektórych stanów duszy. Są jak ścieżka wgłąb, jak otwarcie na oścież okien. Wyrażenie nienazwanego smutku, szaleństwa, tęsknoty, pasji, rozdarcia serca, które stale nosimy w sobie.

Siadam wtedy na progu domu i patrzę. Nie jak widz, lecz jak ktoś, o kim sztuka traktuje. Jak główny bohater.

* * *

Może po to są żywioły. Byśmy mogli poznać i odnaleźć siebie. I siebie oklaskiwać, bo tak wiele burz i deszczów za nami, a my wciąż jesteśmy, trwamy.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze

blizna

 

Przecierając umywalkę, spojrzała w wielkie lustro nad nią. Było upstrzone przez muchy i kropeczki z pasty do zębów, ale nie to przykuło jej uwagę.

Lecz jej brwi, jak skrzydła popielatej ważki. A jedno z nich przecięte. Przesunęla palcem po tej starej bliźnie i od razu w głowie odrodziło się tamto lato, gdy jako mała dziewczynka bawiła się z młodszą siostrą w ciuciu – babkę. Zamknęła oczy i z wyciągniętymi przed siebie rękoma szła słonecznym podwórkiem żeby złapać siostrę. I wtedy to się stało. Na chwilę, dosłownie na chwilę opuściła ręce, które miały ostrzegać przed przeszkodami na drodze. Metalowe przęsło bramy i ciepła strużka krwi spływająca ze skroni w dół po policzku.

Jeszcze raz przesunęła palcem po tym miejscu.

Uśmiechnęła się do lustra.

To nic. Zupełnie nic.

Przecież miała blizny o wiele większe i tak głęboko ukryte, że nie dałoby się ich ugłaskać dłonią. A jednak żyła, pomimo nich, a może też trochę dzięki nim. Bo choć ona ich przygładzić nie mogła, był Ktoś, Kto docierał do każdej i zalewał oliwą, by nie krwawiły na wieki.

Czasem idziemy po omacku – jak dzieci grające w ciuciu-babkę… Czasem opuszczamy gardę, bo nie sposób iść całe życie, wciąż się asekurując… Czasem trzeba zaryzykować… Czasem zderzyć się z twardym murem, przęsłem bramy, obojętnością drugiego człowieka…

Ale to nic, zupelnie nic. To jest już wliczone w rachunek zwany życiem.

Ktoś inny zapłacił należność. Z nawiązką.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

skraj-ności

 

Czasami jest w naszym życiu pustynia i posucha, gdy zmagamy się z brakiem, niezaspokojonym głodem czegoś. To wymagające okresy w naszym życiu, naznaczone cierpieniem i rozterką, sprawdzają nas jak się sprawdza srebro i wypalają jak się wypala złoto w ogniu.

Ale przychodzą także czasy nadhojności, gdy otrzymujemy wszystko z naddatkiem, nie tylko to, czego potrzebujemy, ale dużo dużo więcej. Jak male dziecko zasypane przez ciocie i dziadków słodyczami i zabawkami. Nie do przejedzenia, nie do przebawienia, nie do ogarnięcia okiem, rozumem ani sercem.

I wbrew pozorom to też nie jest łatwy czas w naszym życiu. Wzywa nas do czegoś innego, uczy wdzięczności i mądrości wyboru, samoograniczania się, dyscypliny niewymuszonej, lecz takiej, która jest osobistą decyzją.

* * *

U nas w tym roku prawdziwa klęska braku owoców. Na skutek paru celnych uderzeń przymrozków na wiosnę zostały uszkodzone kwiaty lub już zawiązane owoce. Nie było więc wiśni, czereśni, brzoskwiń, śliwek, nie będzie jabłek, aronii, orzechów ani gruszek. Ostatnio jednak w trakcie wakacyjnych wyjazdów odwiedziliśmy inne rejony, a tam – ku naszemu zdumieniu – klęska urodzaju. Drzewa i krzewy uginają się od owoców, trzaskają gałęzie, a ludzie zdezorientowani nie wiedzą co począć z całą tą obfitością plonów. Nie da się tego przejeść, przerobić, nikt nie nadąża nawet z zebraniem wszystkiego.

Zadaję sobie pytanie czego uczy nas niedostatek i obfitość i myślę o tym jak naprzemiennie goszczą w naszym życiu.

Jedno i drugie ma sens, choć często zbyt pochopnie sensu się im odmawia. Bo na pierwszy rzut oka i z pozoru jedno i drugie wydaje się rodzajem szaleństwa. Jak każda skrajność w naszym życiu. Nazywamy je nawet plagami. Plaga nieurodzaju i plaga urodzaju.

Ale też każda skrajność prowadzi nas na brzeg, na sam ostry szary klif, wyprowadza ze środka równowagi, sprawdza nasze granice. Czy są mocne, odporne? Czy nie wpadnę w utyskiwanie i użalanie się, gdy nie mam nic lub prawie nic, gdy jestem głodny i spragniony, sam, chory, bez pracy? Czy nie oszaleję z nadmiaru, nie stanę się pyszny i nie dam się zwieść pokusie samowystarczalności, gdy mam aż nadto i wszystko się wiedzie?

Więc chodzi o pokorę. I tu i tam. Na pustyni i w rajskim ogrodzie obfitości. I o zaufanie w sens wszystkiego, co się nam przydarza.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze

przerabianie

 

Obrywam listki mięty i wysypuję na tace do suszenia. Będzie herbatka, choć nie łudzę się, że aż na zimę, bo zbyt szybko idzie w naszym domu. Resztę mięty zalewam wodą w dużej misie, tak musi postać parę godzin, oddać wszystkie swoje aromaty i całą swoją magię. A potem ugotuję z niej złoty sok.

Teraz pietruszka: natka do wody, osuszyć, posiekać, w słoiki i do zamrożenia. Korzeń obrać, pokroić w kostkę, w woreczki i zamrozić. Czeka jeszcze worek marchwi i drugi buraków do przerobienia na ulubione całej rodziny sałatki- buraczki konserwowe z papryką.

Jabłka pójdą na ciasto, gruszki do zjedzenia. Śliwki niestety od wczorajszego wieczora nie przetrwały, więc kompotu nie będzie, ani ciasta śliwkowego. Nie będzie nic.

Tak już jest z przerabianiem tego, co się zebrało. Czasem naprawdę trzeba się spieszyć, by nie zmarnować tego, co dała ziemia. Czasem można poczekać, ale i tak nie można tak po prostu zlekceważyć plonów, bo je zmarujemy.

Zawsze nieswojo się czuję z myślą, że w lesie obok są jagody, a ja ich nie zbieram, albo, że porzeczki na krzakach dojrzały, a ja nic z tym nie robię. To jakby zlekceważyć samego Boga i Jego dobroć.

* * *

Czyż nie tak jest właśnie w naszym życiu?

Gdy uczeń lub student ma już wystarczająco informacji i danych, musi je przerobić, bo inaczej ulecą z pamięci i nic nie zostanie. Zmarnowany czas, zmarnowane szanse.

Gdy malarz ma płótna, pędzle, farby, zdolności, a wokół siebie tyle piękna, czy może siedzieć z założonymi rękami? Gdy ktoś ma dar do pisania, a słowa same zaprzęgają się jak rumaki w jego głowie, czy może nie wziąć długopisu, pióra lub nie zasiąść przed komputerem, by to uwiecznić?

Życie nieustanne zasypuje nas swymi darami. Wydarzenia, rozmowy, relacje, doznania, tragedie i wielkie szczęścia, porażki i zwycięstwa, małe i duże zbiegi okoliczności. Ale jeśli ich nie przerobimy, nic lub niewiele z nich skorzystamy. Nie nasycą nas, nie sprawią, że dojrzejemy, urośniemy, nie dodadzą sił ani mądrości. A przecież po to są. Mają nas karmić. I nie tylko nas. Bo przerabiamy je nie tylko dla siebie.

Jeśli nie przerobimy otrzymanych darów, odejdą w zapomnienie i nie zmienią nic w nas ani wokół nas. Będą jak te śliwki zostawione na noc, które są już tylko pożywieniem dla chmary much.

A czasem „przerobić” to zwyczajnie przemyśleć i przemodlić. Do końca, na wskroś i z przypisami:)

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

cytat

 

Dziecko, które urodziłaś, waży 10 funtów.

Jest w nim osiem funtów wody i garść węgla, wapnia, azotu, siarki, fosforu, potasu, żelaza, Urodziłaś osiem funtów wody i dwa popiołu. A każda kropla tego twojego dziecka była parą chmury, kryształem śniegu, mgłą, rosą, zdrojem, mętem kanału miejskiego. Każdy atom węgla czy azotu wiązał się i rozwiązywał w miliony różnych połączeń.

 

Tyś tylko zebrała to wszystko, co było.

(…)

Wśród milionów ludzi urodziłaś jeszcze jedno — co? — źdźbło, pyłek, — nic.

 

Takie to kruche, że je zabić może bakteria, która 1000 razy powiększona, jest dopiero punktem w polu widzenia…

 

Ale to „nic” jest bratem z krwi i kości fali morskiej, wichru, błyskawicy, słońca, drogi mlecznej. Ten pyłek jest bratem kłosu, trawy, dębu, palmy, — pisklęcia, lwiątka, źrebaka, szczenięcia.

 

Jest w nim, co czuje, bada, — cierpi, pragnie, raduje się, kocha, ufa, nienawidzi, — wierzy, wątpi, przygarnia i odtrąca.

 

Ten pyłek ogarnia myślą wszystko: gwiazdy i oceany, góry i przepaście. A czym jest treść duszy, jeśli nie wszechświatem, jeno bez wymiarów?

Oto sprzeczność w istocie człowieczej, powstałej z prochu, w której Bóg zamieszkał.

 

(Janusz Korczak ” Jak kochać dziecko”)

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 3 komentarze

biedronka

 

Cudownie jest tak zatrzymać się i patrzeć. Nic więcej. Oglądać mały cud śmigający po balkonie, pokonujący niebotyczne przeszkody z zeszłorocznych liści i nasionek brzozy. I uśmiechać się, widząc jak mały czerwony koralik radzi sobie ze wszystkim. Nawet z różową, bardzo włochatą skarpetką i z wielką lodową górą mojej nogi.

Na swoich małych krzywych nóżkach, zataczając się jak czerwony miniaturowy samochodzik, brnie przez ogromniasty świat naszego balkonu. I nie wie zupełnie nic, że nad nią wielkie oczy i dobra myśl i pogodny uśmiech wisi.

Cudownie jest tak zatrzymać się, patrzeć, uśmiechać. I pomyśleć na końcu o sobie jak o małym czerwonym koraliku, toczącym się po czyjejś dłoni bezpiecznie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

powrót

 

Nie jestem tutejszy

wiem to już od dawna.

(x.J. Szymik)

 

Mówią, że trening czyni mistrza. A co trenujemy wyrwale, dzień po dniu, całe życie?

Powroty do domu.

– Wraca pani do domu? – zapytał mnie pewnego dnia jeden z moich uczniów.

– Tak, wracam – rzuciłam szybko i ruszyłam w kierunku mojego sfatygowanego srebrnego auta.

” Wracam do domu” powtórzyło jak echo serce, lecz nie myślało wcale o zbudowanym z czerwonej cegły i przykrytym zielonym dachem domku pod lasem, do którego jechałam.

* * *

Kochamy ten dom. Zbudowany rękami moich przodków z cegły, którą także mozolnie ulepiły ich dłonie. To cała historia. Był kiedyś, jeszcze kilkanaście lat temu oborą i tętniło w nim zupełnie inne życie niż to nasze teraz. Podnieśliśmy go z ruiny, potem także w randze i godności, otuliliśmy go ogrodem, kwiatami, krzewami, wypełniliśmy śmiechem, ludzkim gwarem, muzyką i szumem czajnika, zapachem ciasta i zupy. I tak oto stał się „domem otulonym lasem” dla nas i naszych dzieci.

Uwielbiamy to miejsce. Nie tylko dlatego, że jest naszym domem, lecz także dlatego, że długo na dom czekaliśmy i dużo nas kosztował. Pracy, potu, czasu, starań, wyrzeczeń.

* * *

I oto teraz do niego wracam. Moje autko co dzień sunie wąską wiejską szosą. Pomiędzy łanami zbóż lub zaspami śniegu, przez las złoty od jesiennych liści lub osrebrzony szronem. Wracam do domu poprzez dni szare i płaczliwe i wtedy, gdy uśmiechają się słońcem i kwileniem ptaków. Czasem wracam nocą lub przez gęstą, białą jak rozlane mleko mgłę sunącą znad pól. Prawie nic wtedy nie widzę, jadę niemal po omacku, wiedziona nikłą strużką światła płynącą z reflektorów auta. Czasem pod koła wyskoczy zając, czasem sarna, zanurzona w zielonym morzu młodych zbóż, spojrzy łagodnie .

Mijam kilkanaście kapliczek i krzyży. Jeden z nich lubię najbardziej. Stoi w szczerym polu i rozkłada szerokie masywne ramiona na tle nieba. Jakby każdego podróżnika chciał przywitać i objąć. Tak, bo droga nie może być bez krzyży. Dosłownie i w przenośni. Kiedyś ludzie to doskonale rozumieli, dziś – coraz mniej.

* * *

Piękna jest moja droga do domu i są dni, gdy zachwycona zatrzymuję auto, wychodzę i patrzę na całe to piękno, robię zdjęcie lub parę kadrów filmu. Piękno domaga się uwiecznienia i pamiętania, rozszerza serce.

Ale nie mogę zostać tak w połowie drogi, nawet najbardziej uroczej. Po chwili wsiadam spowrotem za kierownicę i ruszam. Dom czeka.

On jest celem, nie droga.

* * *

Wracam tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nieustannie trenuję powroty. I coraz bardziej rozumiem, że te codzienne powroty są metaforą i przygotowują mnie do czegoś, co na horyzoncie.

Ja wracam do Domu.

Wszyscy wracamy.

Bo nasze życie nie jest drogą do nikąd czy wiecznym błąkaniem się, tułaczką bez sensu, wędrówką lecz powrotem.

Różne są nasze drogi. Jedne łagodne jak aksamit, inne bardziej kamieniste. Jedne ledwo widoczne pod stopami jakby pierwszy raz wytyczane i przemierzane, inne – dobrze ubite i oznaczone na mapach. Te z licznymi krzyżami i mniej forsowne. Wśród kwiatów i cierni. Samotne i bardzo ludne. Słoneczne i ocienione.

Bywa, że podróż jest bardzo długa, lub króciutka jak jedno tchnienie.

Wracamy do domu. Bo nawet najpiękniejsza z dróg nie udzieli schronienia, nie otuli jak dom, nie nasyci serca, nie ugości. Nawet najdłuższa droga nie stanie się mieszkaniem.

Dlatego na końcu naszych dróg, błądzeń, wędrówek, podróży, górskich szlaków jest DOM.

Codziennie trenujemy powrót do niego. Każdego dnia tęsknota – mniej lub bardziej uświadomiona – rozrywa serce. Bo ono jest niespokojne dopóki nie spocznie w… Domu.

Życie to droga. Aż i tylko droga. Droga powrotna. Bo nie stąd jesteśmy, choć niektórzy z nas – utrudzeni wędrówką lub zwiedzeni manowcami – o tym zapomnieli.

Ale serce wie. Jest jak mały opiłek metalu, który drży w obecności magnesu. Coś je z wielką siłą przyciąga, zmusza do powrotu, woła…

 

Wróć synu, wróć z daleka

Wróć córko,

wróć, Ojciec czeka…

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

talent:)

 

Max opowiada anegdotę o pisarzu Stephanie Kingu.

( Od razu zastrzegam, że nie czytam jego książek, ani żadnych tego typu, po których lekturze włos jeży się na głowie, a noce stają się nieprzyjemnie bezsenne:)

Więc Max opowiada, że King jest bardzo systematyczny i codziennie stara się napisać siedem stron kolejnej powieści. Stąd jest bardzo płodnym twórcą.

– Ale – dopowiada mój brat – King kończy zwykle swoje codzienne pisanie w momencie, gdy sam zaczyna się bać tego, co właśnie napisał.

– O, to ja skończyłabym pisać po jakichś dwóch, trzech zdaniach – śmieję się.

 

I zaprawdę nie wiem czy to bardziej świadczy o moich zdolnościach pisarskich, czy o rozmiarach mojego tchórzostwa:)

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz