jeszcze jedno ziarenko

 

Laurka ma szczekający kaszel i wieczorem 39 stopni gorączki.

Pośniegowe błoto lepi się do butów i ćlamie pod krokami.

W szkole grzejniki ledwo ciepłe, a wiatr świszcze w futrynach.

Zupa wykipiała i przypaliła się na kuchence.

Skończył się papier toaletowy.

Do pieca wsypałam zbyt dużo miału i ogień „się zdusił”.

Stawy w kolanach mi skrzypią jakbym szła po śniegu.

Pralka zaczyna się psuć, a piekarnik się zastanawia czy nie zrobić nam niespodzianki na święta.

Dwie trzecie klasy nie odrobiło pracy domowej.

Syn znów ma porozrzucane po pokoju ubrania, na dodatek wymieszane brudne z czystymi.

Szyba zaparowała w aucie i jadę po omacku. Wieczorem.

Zdesperowanej córce próbuję wyjaśnić prawa Keplera, choć sama z nich nic nie pamiętam.

Od dwóch miesięcy boli gardło, ale nie ma czasu chorować.

 

Moja proza życia niczym nie różni się od prozy kogoś innego. Mogłabym o niej pisać całe tomiszcza. O tym jak skrzypi, jęczy po kątach, postękuje, kwęka, trzeszczy w szwach, jak uwiera w bucie. Nic z tego nie zostało mi oszczędzone.

W tym wszystkim jednak dana mi została nieodparta chęć skrobania paznokciem i wydłubywania z szarości drobnych lśniących ziaren poezji.

Potem wkładam je do ozdobnego pudełeczka pamięci i przechowuję.

Czasem, gdy szarość wydaje się podpełzać zbyt blisko serca, otwieram puzderko i wpatruję się w blask bijący z jego wnętrza.

Dziś dorzucę kolejną chwilę.

Siedzę na  skrawku ułożonej już podłogi, na poddaszu naszego nowego domu. Kawałek drewnianych desek jest mały, podobny do kry dryfującej na reszcie betonowej podłogi. Kra jest jasna i pachnie jeszcze sosną. Siedzę na niej jak rozbitek, oparta plecami o coraz bardziej gorący grzejnik, wtulam nos w miękki zielony szalik. Błogość rozlewa się w całym ciele miękkimi falami ciepła. Na dole mąż podkłada do pieca. Słychać szczęk drzwiczek.

Patrzę przez szybę balkonowych drzwi na podwórko miotane nagłą śnieżycą. Białe pióra śniegu wplątują się w czuprynę starej sosny rosnącej przed domem. Znam to drzewo od zawsze, od kiedy sięgnę pamięcią. Jest cichym świadkiem mego życia. Wyobrażam sobie je jako malutkie drzewko. Kiedy to było? Ile lat? Dziesięcioleci? Czy ktoś sadząc je myślał, że pewnego dnia ktoś taki jak ja spojrzy na nie z wielką wdzięcznością. A może nikt go nie sadził specjalnie, może tylko łaskawie zezwolił na to życie, nie wyrwał, nie wykopał, nie ściął małej siewki?

Błogość rozlewa się jeszcze szerzej. Przymykam oczy. Prawie zasypiam wypełniona wdzięcznością za wszystko. Za każdy dotąd niedoceniony szczegół życia. Za tę sosnę. Za mój kawałek podłogi w tym wielkim jak ocean świecie.

Stuk.

Kolejne ziarnko blasku wrzuciłam do pudełeczka.

– Musimy wracać. – budzi mnie mąż. Z zamyślenia? A może już ze snu?

 

 

 

O ruttka

Szczęśliwa żona od 25 lat, mama czwórki dzieci, w tym trójki dorosłych. Poszukiwaczka skarbów w codzienności, zakochana w Bogu i oddana Maryi. Zapatrzona w biblijną Rut - wierną aż do bólu i umiejącą zbierać z pól te kłosy, które przeoczyli inni. Kochająca poezję, książki, muzykę, rośliny, malowanie i piękno w każdej postaci.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Wszystko. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *