Spadł pierwszy śnieg. Oprószył wyleniałe futra łąk, chropowate plecy pól, pokrył siwizną włosy drzew. Suniemy ciemną szosą w stalową od chmur dal. Nasze auto mknie do celu.
Laurka niecierpliwie pyta: Czy długo jeszcze? Czy jeszcze długo? Ile jeszcze czasu zostało? Kiedy dojedziemy?
Wszyscy się denerwujemy, bo ile razy można zadać to samo pytanie.
Dwie godziny, godzina, pół godziny, piętnaście minut… Kurczy się czas podróży.
Patrzę na lasy piętrzące się przy poboczach drogi. Nagie drzewa czekają wiosny. Wszystkie wyglądają tak samo.
I nagle przypływa wspomnienie sprzed roku czy dwóch lat, gdy przemierzaliśmy tę samą trasę późną wiosną, w porze, gdy „wszystko się rozstrzyga”. Jedne drzewa pokryły się delikatną seledynową mgiełką, a inne pozostały martwymi nagimi kształtami. I znów pomyślałam jak wtedy:
To nasze życie tutaj jest dłuższą nieco zimą. Trudno odróżnić kto z nas jest żywy, a kto już martwy. Wszyscy wyglądamy tak samo: chodzimy, jemy, rozmawiamy, pracujemy, bawimy się, czytamy książki, załatwiamy jakieś nasze mega ważne sprawy. Wszyscy. Ale potem przyjdzie wiosna. Odsłaniająca prawdę wiosna.
Oby do tego czasu nie zastygły w moich żyłach soki. Obym okryła się mgiełką seledynu. Obym okazała się żywa. Obyśmy wszyscy…
Czy długo jeszcze? Ile czasu zostało?
Kurczy się czas podróży.
A gdyby jutro? Czy jestem gotowa spojrzeć w lustro i poznać prawdę?
– Mamo, już widzę bramę dziadków!!! – krzyczy Laurka u kresu drogi.