Siedzę sobie nad strumykiem w samym środku upalnego dnia, w samym środku wielkiego miasta, które tak bardzo kiedyś kochałam. Siedzę z moją najmłodszą roześmianą córeczką bez jednego mleczaka z przodu.
Drzewa po drugiej stronie szumią i rzucają w nas swoje cienie. Woda śpiewa podskakując na kamieniach i łachach piasku porośniętego wodorostami. Tuż obok nas przelatują migotliwie ważki o kolorach, których nazw jeszcze nie wymyślono. Wyjmuję nogę z buta i wyciągając ją sięgam wody. Głaszcze zimną dłonią moją skórę. Łaskocze. Chłodzi.
Zdejmuję kroksiki Laurki i biorąc ją pod pachy zsuwam w koryto wodnej strugi.
– Jak łaskocze. – śmieje się dziecko przebierając paluszkami nóg.
Potem bawimy się rzucając liście i patyczki i przyglądając się, który pierwszy zniknie gnany wartkim prądem. Córka zagrzewa swoje do zwycięstwa. Pokrzykuje rozbawiona.
Siedzę nad strumykiem w samym środku mego- szybszego niż bieg strumyka – życia. I cieszę się wraz z moim dzieckiem tą chwilą, która nigdy by się nie zdarzyła, gdyby nagle, podczas podróży nie urwała nam się linka sprzęgła w samochodzie.
Mój mąż macha do nas czarną od smaru dłonią i krzyczy, że już.
Niesamowite.
Ile rzeczy by się nie zdarzyło, gdyby nie nagłe zawirowania naszych ścieżek. Ile by nas ominęło, gdyby nie nieoczekiwane postoje.
– Przemyśl do końca Rut, nim powiesz kiedykolwiek, że zdarzyło ci się nieszczęście – szepcze fala myśli wijąca się w głowie – nie bądź pochopna.
Fala głaszcze. Chłodzi. Koi.