Wracam do domu, rzucam torbę i teczkę za drzwi żeby ich nie widzieć na oczy, szybko zrzucam służbowe ubranie, wciągam błękitne dresy i włochaty obszerny sweter z kapturem, a na nogi – fioletowe miękkie baleriny, zmywam część makijażu, zdejmuję kolczyki, odpinam zegarek z nadgarstka i … zaczynam jakby od nowa. Kłopotliwe tylko bywają myśli – ich nie da się tak łatwo zdjąć, zrzucić, zmyć, odpiąć i odłożyć. Turkoczą w głowie i nie pozwalają się zatrzymać.
Siadam za stołem kuchennym, włączam muzykę. Dociera do mnie oszałamiający zapach trzech hiacyntów, a wraz z nim kojąca myśl, że przeżyłam kolejny długi i trudny dzień.
Wypijam herbatę z jarzębiny. Obok siedzi mąż, rozmawiamy. Świergoczą dzieci jak swarliwe wróble. Każdy łyk i każde słowo unieszkodliwia turkoczące myśli.
A w pokoju skrzy się jeszcze choinka. Stoi już w zielonej kałuży opadłego igliwia, lecz wciąż się uśmiecha złotymi łańcuchami. Pod drzewkiem mała szopka, z której dzień w dzień – nie wiedzieć czemu – wychodzi na dywan Maryja, żłóbek z Jezuskiem i liczne anielskie grono.
Domniemana sprawczyni wyprowadzek właśnie organizuje na kanapie dom.
– Tu jest moja kuchnia, mamo. – tłumaczy, ustawiając na poręczy dwie plastikowe miseczki: jedną z suszonymi jabłkami, drugą z czekoladowymi płatkami.
– A tu jest moje łóżko i mojego dzidziusia – oprowadza dalej jak rasowa gospodyni.
Siadam sobie w samym kątku kanapy, opatulam się mocniej swetrem.
Laurka pochyla się nad lalą – bobasem i głaszcząc ją po główce mówi:
– Spacznie śmij:)
Nareszcie.
Jestem w domu.