Deszczowo.
Grzyby rosną jak po deszczu, ale i chandra porasta myśli jak mech sztachety płotu.
U Lali chandra objawia się w bardziej spektakularnych formach złego humoru, a bywa, oj bywa, że i furii:)
Są różne metody rozładowania elektryczności z małej gradowej chmury. Jedną z jest przejście się po świeżym powietrzu.
Czasem wygląda to tak.
– Chodź, pójdziemy na spacer po deszczu. Założymy żółte płaszcze: ja ten duży, a ty – ten malutki.
– Nie!!! On ma za długie lękawyyyyy!!!
– To nic. Tu są takie spinki. Zobacz. Zapniemy i już jest dobrze.
– Nie jest dobze!!!
– Założymy kaptur.
– Nic nie widzeeee!!!
Itd.itp.
W końcu udaje się. Założywszy sztormiaki i ja – pantofle, Lala – kalosze z Dorą, wychodzimy pod szumiące firany srebrnego deszczu. Wyglądamy jak dwaj rybacy, którzy wyszli na połów dorszy. Tylko kutra brak:)
– Ja chcę na lence. – zgłasza tuż po wyjściu na płynącą ulicę młodszy rybak.
– Nie. Nie dam rady. – opieram się twardo, po marynarsku.
– Eeeeeee… – rozlega się przeciągłe z dołu, a kalosze z Dorą stawiają opór.
– To zostań. Ja idę. – decyduję i głębiej naciągam żółty kaptur, bo woda zaczyna ciurkać mi za dekolt.
– Eeeeeee… – idzie w ślad za mną szlapiąc po kałużach.
– Eeeeee… – jest bardziej intensywne niż wyjące silniki mijających nas samochodów.
– Eeeeee… – ciągnie się przez długość jednej ulicy i połowę następnej, gdzie nagle się urywa i zgłasza wskazując paluszkiem – Nosek, nosek!!! Nosek zaiste jest mokry od łez i zasmarkany. Obcieram czym nie-bądź, tzn. kantem dłoni i kontynuujemy.
– Eeeeeee – wlecze się nóżka za nóżką już po drugiej ulicy i skręca wraz ze mną w trzecią – już ostatnią.
Zszokowane lub rozbawione twarze wyglądają do nas zza mokrych szyb mijających nas aut. Łzy kapią równie gęsto jak krople deszczu. Jak już być mokrym to na całego. Wracamy do domu siąkając, chlipiąc i zawodząc tak, że żadna nawałnica się z nami równać się może.
Podsumowując : Czasami wyjście na spacer nie przynosi żadnego efektu, gdy idzie o rozładowanie gradowych chmur.
A czasem wręcz przeciwnie.
Znów pada.
Tym razem kapuśniaczek.
Gradowa chmura uwięziona w domu prawie rozsadza go od środka, więc…
– Może pójdziemy nazrywać gruszek. – proponuję – Weźmiemy koszyczek.
– Dobze!!! – wykrzykuje gradowa.
Bez zbędnych ceregieli zarzucamy kurtki, łapiemy pleciony koszyczek i wychodzimy do ogrodu. Lala z uśmiechem podtrzymuje koszyk i plecie jak najęta. Ja zrywam mokre gruszki, strząsając z gałęzi kaskady zimnych kropli.
– Mamo, dobla wlózka powiedziała nam zebysmy jedli gluszki, bo są zdlowe – opowiada Lalunia, gdy zasiadamy przy stole w kuchni.
– A gdzie była ta wróżka? – pytam.
– Na dzewie. Tam, gdzie są jabłka.
– A o jabłkach nic nie wspomniała, że też są zdrowe?
– Wspomniała. – przyznaje rozmówczyni – Mówiła zebysmy jedli i gluski, i jabłka i… batoniki.
Wygłosiwszy tę mądrość ludową, rozjaśnia się w szerokim uśmiechu i wbija ząbki w zieloną gruszkę. Front niżowy zanikł.
Jeśli więc ktoś ma w domu zbuntowanego prawie czterolatka gorąco polecam spacery i… równie gorąco je odradzam:)