– Trzeba wziąć dużo malin – słyszę głosik Weroniki – Potem je opatrzyć…
– Jak to opatrzyć? – przerywa zdziwiona Nusia – Zawinąć bandażem?
– Oj nie!!! No, po prostu zobaczyć czy nie ma robaków. – tłumaczy koleżanka.
Leżę na błękitnej kanapie w letniskowym pokoju i prawie wybucham śmiechem słuchając rozmowy przez otwarte okno. Dziewczynki siedzą na naszym patio, pojadają świeże maliny nakładając je sobie na opuszki palców jak czapeczki z czerwonej włóczki.
Nusia i Wera znają się od niepamiętnych czasów. Dosłownie „niepamiętnych”, bo znają się od czasu, którego nie pamiętają, czyli od wtedy, gdy jeszcze były w brzuchach swoich mam i jedyne dialogi jakie prowadziły, to stukot małych serduszek dobiegający z aparatów KTG. Ja i Moni poznałyśmy się bowiem na oddziale patologii ciąży i jak widać znajomość owocuje do dziś.
– No i dodajesz dużo cukru do malin – kontynuuje złotowłosa Wercia połykając kolejny czerwony owoc – I miksujesz. Macie mikser?
– Mamy!!! – wykrzykuje Laurka, która zna mikser od nie najlepszej strony i zawsze ucieka z kuchni, gdy tylko mikser wyjmujemy z szafki.
– No to miksujecie i dodajecie mleka i gotowe. – kończy przepis złotowłosa.
– Jest pyszne. – dodaje na zachętę – Pamiętasz, piłyśmy to na otwarciu domku?
Nusia potakuje skwapliwie.
Tak, tak, otwarcie „domku na drzewie” Werci było huczne. Z przecinaniem wstęgi, koklajlami, lodami, ciastem i balonami, które nie były w stanie najwyższego napompowania, bo zdążyły się rozmyślić przez noc wisząc na sznurkach:) Ale nie umniejszyło to radości niczyjej. Fakt, że domek na drzewie stoi na trawniku, a nie jak jego nazwa głosi, też nie stanowił żadnej przeszkody. Miał za to najprawdziwsze firanki, najprawdziwsze okno zamykane na haczyk i najbardziej prawdziwe półeczki i dywanik w środku. Radość też była z tych najprawdziwszych na świecie.
Leżę na letnisku i wspominam ubiegające lato, pełne rzeczy prawdziwych i nie do podrobienia przez najlepszego nawet fałszerza.
Prawdziwa radość i autentyczne zmęczenie, prawdziwa miłość i prawdziwy niepokój o dzieci, prawdziwa bliskość i wielkie oddalenie, prawdziwy gwar i zastygła cisza, prawdziwa zabawa i rozkosznie prawdziwy odpoczynek, prawdziwe wybuchy i głęboki kojący spokój, prawdziwe rozmowy i mistyka milczenia, prawdziwe, niewydumane problemy i ich rozwikłania. Prawdziwe smaki życia.
Siadam na schodkach wiodących na poddasze. To jedno z moich ulubionych miejsc , w którym sama ukryta przed światem, widzę go jak na dłoni. Patrzę na zielone podwórko, na zielone słupy pewnie podtrzymujące zielony balkon, na zielone drzwi, na kapliczkę z Maryją spowitą w zieleń krzewu leszczyny.
Patrzę i jem czerwone maliny. Odkrywam w nich delikatny smak dzikości – to dzięki niemu wiem, że to prawdziwe maliny. Moje stopy są ciemne od ziemi, która przywarła mi podczas pielenia w ogrodzie, ręce zazielenione od zrywania ogórków.
Cieszy mnie, gdy życie nie udaje życia. Gdy jest nim naprawdę z całą swoją gracją i ułomnością.
Koktajl malinowy. Przyrządziłam go wczoraj wieczorem. Chłodzi się w lodówce.
Nie wiem czy jest smaczny, ale wiem, że jest prawdziwy:)