Jeszcze w oczach migają skrawki podróży podobne do kolorowych wstążek na wietrze. Tańczą wdzięcząc się, gdy tylko przymknę oczy.
Smugi pól pachnące mąką rozprażoną na słońcu, złote cebulki cerkiew na Podlasiu, tajemnicza półmroczna puszcza przetykana tu i ówdzie nitkami słońca, las krzyży na świętej górze Grabarce, niebieskie oczy jezior polskich i litewskich, posępne piękno żubrów, bocianie gniazda, zapach starych chat w skansenie, floksów w ogródkach Białowieży. Wszędzie krzyże, kapliczki, kościoły, mogiły, miejsca, gdzie ludzie chcą pamiętać o tym, co niewidoczne dla oczu, a warte pamiętania i miłości.
Rozległe puste połoniny Litwy, jej lasy, kręte dzikie rzeczki, jeziora nietknięte ludzką ręką, z rzadka ludzkie osady jak kępka grzybów, bardziej podobne do skansenu niż do żyjących siedlisk. Widok aż po horyzont. Aż serce rwie, by powtórzyć za Mickiewiczem:
„Że słyszałbym głos z Litwy. — Jedźmy, nikt nie woła!”
A potem Wilno, jego stare miasto, kręte piękne uliczki, czerwone dachówki, bruk, tu i tam ślady wojny jeszcze.
– O tu – mówi nasz gospodarz staruszek – na tej ścianie to wgniecenie to od pocisku niemieckiego. Ale ściana na metr gruba, nic jej nie ruszy. Dziś taki pocisk na wylot dom by przebił, a tej ściany nie da rady – śmieje się.
Tu, gdzie mieszkamy były kiedyś stajnie. Do pokoi i mieszkanek wchodzi się z uroczego małego dziedzińca, takie wewnętrzne patio. Podcienia, drewniane balkoniki, pnącza na ścianach, pelargonie, bruk. Starą bramę, przez którą tu wjechaliśmy staruszek zamyka na kołek. Część okien wychodzi na ulicę, a na poddaszu masz widok na morze starych dachów. Rano o 7:30 wszystkie dzwony w mieście dają koncert. Wyskakuję z łóżka i biegnę do okna nagrać ich brzmienie, podłoga ze starych klepek skrzypi przy każdym kroku, z ciemnego obrazu patrzy Matka karmiąca swego Synka. W czterogwiazdkowym hotelu nic z takich rzeczy nie znajdziesz:)
Dziewczynki mieszkają na dole. Na szerokim parapecie Ala pije kawę, patrząc na ukwiecone patio.
A potem trzy spacery, aż do zmroku. Póki nogi dają radę chodzić. Kościoły, wzgórze Giedymina, rzeka Wilija, kamienice, ikony zaglądające ci w głąb duszy, wszędzie znaki polskości i świętość przeszywająca wszystko na wskroś. Obraz Miłosiernego i Matka Ostrobramska.
– Jasna Góra i Ostra Brama – mówię Laurce – Dwa najświętsze miejsca dla Polaków.
„Zawsze nas broniłaś Matko – modlę się klęcząc przed Nią – obroń nas i teraz”.
A potem wymieniam wszystkich potrzebujących: chorych, smutnych, zaplątanych w życie jak w sieć pajęczą.
– Pomóż – proszę.
Ile razy to słyszałaś? Ile razy po polsku? Jesteś dla nas pierwsza po Bogu i ostatnia ucieczka nasza.
Kiedy zasypiam wplątają mi się w sen zasłyszane dźwięki i brzmienia.
Starsze kobiety odmawiające melodyjnie, z zaśpiewem Litanię do Krwi Chrystusa w kościele św. Teresy. Trzeba było dłużej posłuchać, by odkryć, że to ojczysta mowa. Zupełnie inny, nieco szorstki język litewski zasłuszany na uliczkach w tłumie. Szelest kartek przerzucanych w cerkwii, nocne bębnienie deszczu o szyby, koncert organowy w archikatedrze, gra na bębenkach ulicznego grajka. A na koniec szelest strumyka w Mereczu biegnącego radośnie jak dziecko po kamieniach w stronę Niemna. I Niemen, błękitna szeroka wstęga rzucona niedbale pomiędzy trawy.
– Na Niemen!!! Zapraszamy na Niemen! – przypominamy sobie kwestię z filmu.
Jest tak piękny, że aż dech zapiera. Obrazy filmowe nic nie przekłamywały.
Szumią opony auta, wracamy do Polski. Augustów, pomiędzy jeziorami. I jeszcze Sokółka, ostatni przystanek, by raz jeszcze przekonać się jak Chleb stał się Ciałem.
– Czwarty raz tu jesteśmy – przypomina mąż.
Tak, coś nas tu ciągnie. Jak magnes.
– Tysiąc pierwszy kilometr – mówi mąż, gdy prawie dojeżdżamy do domu.
Na tarasiku siedzi nasz syn i koty. Czekali.
Adaś nie chciał jechać, bo – jak stwierdził – chce trochę pobyć w domu.
Trochę szkoda, bo żadnymi słowami, filmami i zdjęciami nie można przekazać tego, co jak złoty piasek osiadło na dnie serca, myśli, wyobraźni.
– Ale może to i dobrze, że został – mówię do męża prawie zasypiając – bo nie mielibyśmy komu tak na gorąco wszystkiego opowiedzieć. A przecież gdy opowiadasz, przeżywasz wszystko jeszcze raz.
Jeszcze raz idziesz po bruku, jeszcze raz słuchasz pieśni, jeszcze raz czujesz zapach łąk nad rzeką, jeszcze raz patrzysz w oczy ikonom, jeszcze raz serce bije z zachwytu…
Dlatego Wam opowiadam:)
Póki w głowie wirują kolorowe wstążki napatrzenia, nasłuchania, nadotykania, naczucia.
🙂 A we wrześniu na Konstantynów 1 będziesz? Ja tak.
Nie, niestety amo.
Moi dziadkowie po mieczu byli z Wilna. Z ciekawostek: dziadek, z amatorskim zamiłowaniem muzycznym, zagrał mi kiedyś i zaśpiewał „ludowa piosenkę” ze swoich stron. Słucham, a to… fragment „Konrada Wallenroda” (”Wilija, naszych strumieni rodzica…)
Ludowa piosenka;) Moja praprababcia zaś przywędrowała spod Baranowicz, dzisiejsza Białoruś. Korzenie wielu z nas sięgają bardzo daleko. Może dlatego tak nas czasem ciągnie w tamte strony. I takie wydają się swojskie.