– A, to ja już wiem kim ty jesteś – odkrywa stara kobieta stojąca przede mną – Babka Maryśka… – zaczyna opowieść
– Pamiętasz babkę Maryśkę? – rzuca kontrolnie w moją stronę.
– Tak, pamiętam – potwierdzam skwapliwie.
Lepiej nie prowokować. Rozmówczyni jest głośna, nie znosząca sprzeciwu i już zdążyła mnie skrzyczeć, że okłamuję ją twierdząc, że mam 50 lat i że moja druga córka ma na imię Hanna:) Ona oczywiście wiedziała lepiej ile mam lat, jakie mam dzieci i kim wogóle jestem;)
– To ta babka Maryśka – kontynuuje kobieta – kolebała cię w kołysce i tak mówiła: ” Oj ty bidulko. Już ci zabiorą tą kołyskę, już się nie będziesz kołysać, bo tam dziewczynka się zaraz urodzi”. Bo ta kołyska była od nas pożyczona, a ja miałam urodzić Ankę.
Chrzęstliwy głos kobiety coś tam opowiada dalej, a ja w jednej chwili przenoszę się do domu moich dziadków, gdzie moi rodzice mieszkali zaraz po ślubie. Widzę jak babcia Marianna kołysze mnie maleńką w kołysce. Tak, pamiętam ją, to moja prababcia, ale moje wspomnienia są bardziej smarkate i w nich jest już tylko chorą na Altzheimera zdziwaczałą staruszką, która wciąż ucieka z domu, a nam zabiera gumki do włosów, piłeczki i inne dziecięce skarby, po czym chowa je w swoim przepastnym kufrze na końcu walkierza. A gdy próbujemy je odzyskać, krzyczy na nas: Złodzieje!!!
Nie, nie pamiętam jej jako troskliwej babci, która kolebała mnie w kołysce.
– A kołyska była drewniana? – przerywam potok słów mojej rozmówczyni i własne myśli – Malowana w kwiaty?
Chcę to wiedzieć dla uzupełnienia obrazu, który maluję w głowie. Nowego, czułego portretu mojej prababci Marianny.
– Tak, drewniana. Mój Stasiek ją zrobił sam, ręcyma. Dla pierwszego syna ją zrobił. Nie, nie malowana.
Zaczyna kropić, moje córki: Ala i Laura są zdumione tą dziwną postacią, widzę jak się uśmiechają kącikami ust i wybałuszają oczy, gdy kobieta snuje jazgotliwie kolejne opowieści. Stoimy tu już z pół godziny, z rowerami, na polnej drodze, pod krzyżem.
Wybrałyśmy się we trzy na przejażdżkę rowerową do sąsiedniej wsi i na koniec podkusiło mnie, by pokazać dziewczynkom stary krzyż ukryty w rozłożystych lipach na końcu osady, już w polach. Opowiadałam im właśnie jak ludzie zbierali się pod tym krzyżem przy różnych okazjach, jak wyprowadzali podeń trumnę ze zmarłym i dopiero stąd, furmanką wieźli go do kościoła. Stałyśmy tak, patrząc na postarzałe, rozeschłe belki i małą metalową pasyjkę w górze, gdy nagle spośród pola kukurydzy wychynęła ona.
– Na co się tam patrzycie dziewczyny! – krzyknęła znienacka.
– Na Pana Jezusa – odkrzyknęłam.
– Na co? Nie patrzcie do góry! Patrzcie na mnie! – zażądała.
Od razu wiedziałam kim jest ta kobieta. Najbliższa sąsiadka moich dziadków, kłótliwa, nieprzyjemna, wulgarna, przez niektórych nawet posądzana, że jest czarownicą i rzuca uroki. Znałam ją od dziecka, bo często w czasie wakacji byliśmy u dziadków.
– Nie patrzcie tam!!! Patrzcie tu, na mnie! – powtórzyla swe żądanie, zbliżając się do nas.
Widać, że przed chwilą pieliła. Cała czarna od ziemi, ze zwichrzonymi włosami wychodzącymi spod chustki, pomarszczona, z czarnymi jak węgle oczami w głębi małej twarzy. Zażądała bym wyznała ile mam lat, a gdy powiedziałam, splunęła sążniście przez ramię i wycedziła:
– Wiesz co, kobyłom zaglądało się w zęby żeby sprawdzić ile naprawdę mają lat, ale ja ci nie będę zaglądać. Nie łżyj!
🙂
Przez moment miałam wielką pokusę, by wyszczerzyć zęby i jej je zaprezentować, ale powstrzymałam się. To splunięcie przez ramię zagrało mocno na mojej wyobraźni;) Odżyły wszystkie wspomnienia, gdy ludzie gadali na wieczórkach, że krowy przestawaly dawać mleko, a kury się nieść.
Moje córki zdębiały. Nigdy nie miały do czynienia z podobną personą. Jakbyście ją żywcem wycięli z „Chłopów” Reymonta, lub z „Konopielki”.
– Musimy jechać – przerwałam jej w pewnym miejscu – zbiera się na deszcz, a mamy jeszcze spory kawałek do domu.
– Nie – krzyknęla jak oparzona i chwycila mnie czarną szponiastą dłonią za przedramię – Jeszcze ze mną porozmawiajcie.
Już nie tyle żądała, co błagała.
Może ta nuta prosiebna, a może wdzięczność za ten cudny obrazek z kołyską mnie przekonały.
A kobieta zaczęla płakać, opowiadać, że prawie straciła wiarę, gdy jej najstarszy syn umarł na raka, a potem…parę lat temu jej drugi syn popełnił samobójstwo… Znam obie historie.
Chciała opowiedzieć, my słuchałyśmy, pocieszałam ją, mówiłam o bożym miłosierdziu i żeby nie ustawała w modlitwie. Szlochała, darła koszulę na piersi, pokazując jak jej serce pękało. Jeszcze dwa razy chwyciła mnie mocnym uściskiem za rękę jakby szukając oparcia na tym zwichrzonym świecie i jej przetrąconym życiu.
W końcu lunęło jak z cebra.
– Do widzenia – krzyknęłyśmy i odjechałyśmy.
– Deszcz majowy, czapki z glowy – usłyszałyśmy za sobą jej głos i śmiech.
W nocy, gdy nie mogłam zasnąć, myślałam o babci Marysi, która kolebała mnie do snu. A potem wstałam i pomodliłam się za tę kobietę, jej zmarłych synów, męża.
– To nie jest przypadek, że ją spotkałaś – powiedział mój mąż, gdy opowiedziałam całą tę historię.
Tak, to nie jest przypadek, gdy spotykamy takich pogmatwanych ludzi. To zawsze jest wezwanie, prośba, krzyk.
Można zatkać uszy i udawać, że nie słyszę wołania o pomoc. Ale lepiej jest pomodlić się za nich.
Zresztą, coś jej byłam winna za ten obrazek z kołyską i babcią Marysią.
Tacy ludzie są bardzo samotni.
o właśnie…
Tak, to było widać w jej oczach. Nikt we wsi nie chce mieć z nią za bardzo do czynienia, sama na to mocno zapracowała całe życie. Ale teraz… to po prostu stara samotna kobieta.
Ostatnio jak stałam na jarmarku to właściwie nikt nie był zainteresowany tym, co mamy. Tylko starsze kobiety były zainteresowane tym, żeby ktoś ich wysłuchał…
Pewnie kawusiu każdy ma tę potrzebę, tylko póki jesteśmy bardziej aktywni, ona aż tak bardzo nie doskwiera. A potem, na starość wszystkie spychane potrzeby dochodzą do głosu z wielką siłą. Popatrz na spowiedzi starszych osób: one najczęściej idą, by się wygadać, by ktoś posłuchał, ktoś, kto nie może uciec:)
Wynędzniały, marny sam Chrystus cię nawiedził, a Ty dałaś mu nadzieję…
nie pomyślałam tak o tym, ale chyba masz rację. On nas odwiedza także w takich ludziach.