Ksawery z tym swoim uśmiechem wtacza się do domu obładowany pakunkami
– Witaj Ruteczko. Zamknij za mną drzwi, bo nie mam rąk – rzuca, a ja daję mu całusa w policzek i łapię za klamkę żeby nie nawpuszczać do domu mroźnego mimo marca powietrza.
– Tu masz gazetki, tu to spal – pokazuje kolejne papierowe torby – Kupiłem wam kafetierkę!!! – wykrzykuje – Mówiłem, że znajdę na indukcję.
– Ty wszystko znajdziesz – śmieję się, oglądając podane pudełko.
– A tu mam… – Ksawery zawiesza głos – olej św. Charbela i olej św. Rity. Dla Michała.
– Ooo, jak dobrze – cieszę się – To teraz zrobię Michałowi koktajl zdrowotny: woda od Antoniego, olej Charbela i św. Rity i będzie zupełnie nowy.
Śmiejemy się razem i nastawiamy kawę w nowym naczyniu, stukają filiżanki, dzwonię po męża…
– Ja obiecałam Wenantemu, że jak wyprosi cud dla Michała, to namaluję mu portret. Nie umiem malować portretów i może Wenantemu wyjdzie jedno oko większe, a drugie mniejsze, ale obiecałam, to słowa dotrzymam:) – zwierzam się przyjacielowi.
– A ja Antoniemu przyrzekłem kapliczkę. Jedna jabłonka w sadzie jest do ścięcia i można tam zrobić kapliczkę. – dorzuca mój mąż kusząco, patrząc na stojący na stole portrecik świętego z Padwy.
– W końcu będzie u nas na podwórku las kapliczek dla różnych świętych i będziesz tu przywoził pielgrzymki – mówię Ksaweremu.
– I dobrze. – śmieje się ksiądz.
* * *
Widzicie, my nawet potrafimy już śmiać się i żartować z tej naszej biedy.
Chyba jest tak, że po pewnym czasie zżywasz się ze swoim krzyżem i staje się jak walizka lub plecak w podróży. Niewygodny, ciężko i obciera, czasem masz ochotę porzucić ten balast, bo nie masz już siły, ale – wiesz to – jest potrzebny, więc niesiesz i są chwile, że zapominasz o ciężarze.
Kiedy myślę o tym krzyżu choroby mojego męża, widzę jak Bóg nas przez cały rok przygotowywał, robił rozgrzewkę tymi wszystkimi cierpieniami, trudną żałobą po odejściu Ewy, moimi chorobami, na koniec covidem i chorobą krtani, koniecznością urlopu zdrowotnego.
To tak jakbyśmy od wielu miesięcy ciągnęli za sobą wóz wyładowany po brzegi, a gdy przyszła ta diagnoza mojego męża, to po prostu ktoś dorzucił parę worków i… na chwilę zatkało z wrażenia, zatrzymało w marszu, łzy popłynęły z oczu. Ale zebraliśmy siły ( nie swoje, bo całkowicie darowane) i ciągniemy dalej.
Więc można się oswoić z krzyżem, można krzyż oswoić?
I w pewnym momencie twojej drogi krzyżowej łapiesz się na myśli, że już trudno byłoby ci iść tak zupełnie „na pusto”, nic nie nieść, nie dźwigać brzemienia, zdjąć jarzmo.
Zadziwiająca pedagogia Boga wobec nas. Niepojęta. I wciąż – mimo tych wszystkich słów, które napisałam – nieodgadniona.
Bo nie wiem jaki jest sens. Po co? Dlaczego? I czy dojdziemy?
– Przeceniasz nasze siły – mówię Mu czasem. A On się tylko uśmiecha jakby wiedział lepiej.
:*
Rutko, ucałowania.
Te pytania o sens są takie trudne. Kiedyś usłyszałam, ze my – z perspektywy ludzkiej -mamy prawo nie rozumieć. I pytać. I nadal nie rozumieć. On wie. Ja zawsze mówie:”To Pan Bóg rozdaje karty”. My możemy tylko grac tymi kartami, ktore dostalismy, najlepiej jak umiemy. Rut-dzìękuję za wszystko❤❤❤🙏