– Patrz na rzeki – mówi Kohelet – do miejsca, do którego płyną, zdążają one bezustannie. ( Koh 1,7)
A ty?
Czy bezustannie zdążasz do Tego, Który jest tym dla ciebie, czym morze dla rzek – celem ? Czy nie zatrzymujesz się, nie namyślasz całymi dniami, miesiącami i latami, tworząc wiry na wodzie, w których toniesz?
– Mówienie jest wysiłkiem – mówi mędrzec – nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami ( Koh 1,8)
Ile razy próbowałaś opisać blask jesiennego liścia, gdy patrzeć przez niego na słońce. Ile razy miękkość mchu?
A to tylko liść. A to tylko mech.
Czasem po prostu trzeba tylko milczeć w zachwycie, zaniechać słów i pojęć, które kaleczą rzeczy, ludzi, Boga…
” To, co było, jest tym, co będzie,
a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie” ( Koh 1,9)
Dziewczynki idą po drewno do pieca. Drewno leży w sąsiekach starej stodoły. Śmieją się, że dobrze tata zrobił uszy z tego drutu do koszyka, bo jedno jest dłuższe, a drugie – niebieskie krótsze i teraz pasuje do ich wzrostu.
Wstawiłam sobie stołeczek obok pieca. Pamiętny i pamiątkowy – dziadek Józek, ten od Babci Rubasznej zrobił go naszym dzieciom, gdy były małe.
Rozpalam jedynym błyśnięciem na łebku zapałki.
Ogień huczy, pełza po papierach, syczy i pręży grzbiet ukazując czerwono- złote łuski. Jest jak złoty obudzony smok z
” Hobbita” i gdy patrzę na niego, w głowie zaczyna brzmieć nostalgiczne: ” I see fire” , jedna z moich ulubionych piosenek.
Wszystko płonie.
Dosłownie i w przenośni.
Nie czuję zapachu, bo wirus odebrał mi i węch i smak, ale wiem na pewno, że wokół mnie pachnie.
Drewnem, dymem, ogniem.
Samo wspomnienie tego zapachu przenosi mnie czterdzieści lat wstecz, gdy jako mała dziewczynka w nocnej koszulinie siedziałam na takim samym stołeczku przed piecem dziadków. Patrzyłam w ogień tańczący w jego otwartych drzwiczkach. Urzekał mnie zawsze. Bawiłam się z nim, wkładając patyczki, wrzucając szyszki i igliwie. A on wszystko lizał czerwonym jęzorem i syczał. Czasem wypluwał czerwone iskry na podłogę.
I ten zapach.
Chciałabym znów go poczuć. Żywiczny, ciepły, żywy.
* * *
Czego mnie uczy ten brak dwóch zmysłów?
Tego, że gdy nie czuję czegoś,
tego, że gdy czegoś nie rozumiem lub nie wiem, nie jest to miarą rzeczywistości.
Mogłabym się upierać, że skoro nie czuję smaku jabłka, to jabłko jest bez smaku. Mogłabym próbować wmawiać innym, że skoro ja nie czuję dymu, dym nie istnieje. W ten sam sposób można udowadniać, że Bóg nie istnieje, bo Go nie słyszę, nie czuję, nie pojmuję. Że dziecko w łonie matki nie jest człowiekiem, bo go nie widzę. Że piekło nie istnieje, bo nie chcę o nim myśleć. Że wirus nie istnieje, bo na niego nie zachorowałem. Że miłość nie istnieje, bo się sparzyłem.
– Nie jedz tego dżemu, jest zepsuty – ostrzega mnie mój mąż. Z upośledzonymi zmysłami zupełnie tego nie czuję. I mogłabym nie posłuchać go, bo „ja znam się lepiej”. Mogłabym. Ale tego nie robię. Odstawiam słoik.
Nie jestem miarą prawdy, ani dobra, ani piękna, ani niczego ważnego.
Jestem tylko człowiekiem z ułomnymi zmysłami, ułomnym ciałem, niepełną wiedzą, kulejącą mądrością, zaburzonym poczuciem dobra.
„I postanowiłem sobie poznać
mądrość i wiedzę
szaleństwo i głupotę.
Poznałem, że również to jest pogonią za wiatrem…”( Koh 1,17)
Pięknie napisane. Tak często zapominamy, że nie jesteśmy miarą rzeczy. Dziękuję
Największe nieszczęście, gdy próbujemy przekonać wszystkich wokół, że JA jestem miarą wszystkiego.
Ufff jak dobrze czytać normalnych ludzi… Tak liczyłam na to, że może coś napiszesz i poczytam coś wartościowego na dobry wieczór. Dzięki :*
I obyście przetrwali wirusa. I nie zatruli się dżemami 😀
mąż i dzieci skutecznie mnie ratują przez zatruciem;)
Dzięki Rutko. Zdrowiej.
Łączę się w doświadczeniu….
Jaki piękny jest ten obraz górski na górze…. Mogłabym patrzeć i patrzeć już na ekranie, a jak musi być cudny w oryginale…
Agajo, chętnie Ci go podaruję jeśli tak Ci się podoba:) Prześlij mi na maila swój adres. Nareszcie mogę Ci się jakiś odwdzięczyć za te zakładki z brzozami i zawieszki na szafę.
Rut, zaskoczyłaś mnie, bardzo jestem wdzięczna… napiszę