Kiedy patrzę wstecz, widzę że najcenniejsze czego się nauczyłam i wciąż uczę w życiu to …
pozwolenie Bogu, by opowiedział historię o mnie tak jak ją zaplanował.
Bez mądrzenia się, wchodzenia Mu w słowo, dopisywania ukradkiem na marginesie, choć On oczywiście w swej dobroduszności pozwala mi i na jedno i na drugie i na trzecie.
Udaje, że nie widzi, gdy z językiem na brodzie gryzmolę Mu coś między wierszami opowieści, albo wyrywam strony.
Jest cierpliwy. Rozumie, że czasem – nim ja zrozumiem co dla mnie dobre – mija dobrych kilka lat. I muszę czasem obtłuc kolana i łokcie, by przyznać w końcu, że nie tędy droga.
I – choć wciąż nie zawsze się z Nim zgadzam – pytanie Go o Jego wolę stało się już prawie moim nałogiem.
W sprawach małych, średnich i tych olbrzymich.
* * *
Nawet nie wiem kiedy pierwszy raz zapytałam Go na poważnie – A co Ty o tym sądzisz?
Wiem na pewno, że to przyklejanie mojej woli do Jego woli zaczęło się od bierzmowania. I rosło przez te wszystkie lata potem.
Więc, gdy ktoś mówi, że sakrament bierzmowania to zwykle czary- mary bez znaczenia, przypominam sobie tamten moment, gdy stałam w tłumie kolegów i koleżanek i prosiłam bezgłośnie – zrób coś ze mną.
Jak nicość, która woła o powołanie jej do bytu, jak ciemność, która pragnie światła, jak glina w rękach garncarza.
Bóg słyszy doskonale nasze serca.
I pociągnął mnie wtedy tak mocno ku sobie, że moje życie w ciągu kolejnego roku zmieniło się radykalnie.
On dopisywał kolejne zwrotki do pieśni- ludzi, wydarzenia, miejsca, wyjazdy, książki, rozmowy, wspólnotę.
To było zawrotne tempo. I trudno to dziś opowiedzieć jak ze zwykłej letniej nastolatki po 2 latach stałam się osobą, która nie wyobrażała sobie życia bez codzienniej mszy. I to nie była przelotna ludzka fascynacja. Codzienna msza towarzyszyła mi odtąd przez całe liceum i studia aż do czasu, gdy jako matka małych dzieci nie mogłam już tak często mieć wychodnego.
Nawet nie zauważyłam jak moja wola coraz bardziej poddawała się Jego woli.
I z dnia na dzień coraz bardziej chciałam tego, czego chciał On.
Nie bez potknięć i buntów. Nie bez tupania nogą i odwracania na pięcie. Bo przecież każda pieśń ma też smutne strofy i pełne bólu wiersze.
Zadawałam i zadaję Mu w życiu wiele pytań.
Czy to ten kierunek studiów?
Czy to jest ten mężczyzna, za którego mam wyjść za mąż?
I czy małżeństwo to moja droga?
Czy podjąć pracę mając dwoje małych dzieci?
Czy zmienić lekarza po kilkunastu latach?
Czy wyjechać na rekolekcje bez rodziny?
Czy kontynuować znajomość?
Czy napisać maila?
Czy iść na urlop?
Czy posyłać dziecko do szkoły w innym mieście?
Czy sprzedać auto, czy kupić las przy naszym domu?
Walczyć o coś czy nie walczyć?
Dać sobie spokój z myślą o doktoracie czy drugim kierunku studiów?
Co powiedzieć komuś, kto prosi o radę?
Pocieszać kogoś czy pozwolić mu się wypłakać?
Przebijać głową ciemność czy w niej cierpliwie trwać?
Pisać dalej bloga czy przestać?
* * *
I trzeba naprawdę wsłuchać się, by usłyszeć odpowiedź. Czasem rozejrzeć się, by ją ujrzeć. Pomilczeć. Być czułym na drgnienia serca Boga.
Obserwować jak bierze do ręki pióro i pisze moje życie. Kreśli litery. Potem słowa. Układa zdania. Splata je w obrazy i zdarzenia.
Po mistrzowsku, pewną ręką, bez cienia wahania, zanurzając stalówkę we własnej miłości.
Gdy siedzisz tak przy Ojcu, przytulony do Jego ramienia, że wzrokiem spoczywającym na falistej linii „Pieśni o tobie”, zaczynasz dostrzegać głębszy zamysł całej fabuły i przewidywać jakie słowo zaraz wysunie się spod pióra.
I jesteś coraz bardziej wdzięczny.
Bo twoje życie jest sensowne w każdym calu.
Bo – jeśli Mu zaufasz – w rękopisie nie ma nawet jednej zbytecznej sylaby.
Bo nawet twoje upadki zostały tak wkomponowane w całość, że blizny są prawie niewidoczne. A gdy czasem bolą, stajesz się jeszcze piękniejszy.
Siedzę więc i patrzę jak pisze skupiony.
Nic tu nie jest brudnopisem. Nic nie ląduje do kosza. Bóg od razu wszystko pisze na czysto.
Czasem się nie powstrzymam i ciągnę Go za rękaw, mówiąc: „A może to byś zmienił? Ten akapit mi się nie podoba”.
On się uśmiecha lekko i odpowiada:
” Zaufaj mi. Na następnej stronie wszystko zrozumiesz”.
Gdybym powiedziała Wam, że zawsze umiem zaufać, byłabym kłamcą.
Nie zawsze. A im bardziej wzburzone fale, tym trudniej to przychodzi.
Ale staram się uczyć od najlepszych.
Czytam o Faustynie, Gabrieli Bossis, ojcu Pio, Dolindo, Natuzzy Evolo, bracie Elia, o Catherinie de Hueek Doherty, Alicji Lenczewskiej, Rozalii Celakównej, Marcie Robin, Kundusi.
Pieśni jakie napisał o nich są piękne.
A oni pozwalali Mu dojść do głosu.
Ruttko, siostro! :))
Też mam wiele historii, których najpierw nie rozumiałam, ale On mówił: „Ja ci wszystko wytłumaczę” – i potem rzeczywiście wszystko się rozjaśniało.
A ostatnio zaczęłam mówić nowennę do Ducha Świętego, żeby powchodził w pewne trudne sytuacje. Pierwszy dzień – jedna rzecz się rozjaśnia, drugi dzień – druga… Jakby chciał mi powiedzieć: „I było się tak męczyć? Nie można było od razu Mnie zawołać?” 🙂
Czasem jest też tak że nie tłumaczy nam od razu. Mówi- POTEM. A gdy pytam dlaczego potem? odpowiada – Bo teraz nie jesteś w stanie tego zrozumieć.
Uczę się pokory w takich razach. Uczę się jak ograniczony jest mój umysł i serce. I tego, że są sprawy na tym świecie, które będę umiała zrozumieć dopiero TAM.
Pięknie napisane. Na początku każde zdarzenie wydaje się bez sensu, albo prawie bez sensu, bo wbrew własnej woli. Później te małe paciorki chwil układają się w opowieść, która ma sens — z perspektywy ma sens. I ta wiedza jest, niestety ulotna, bo za chwilę znowu widzę bezsens. Musiałem po studiach wyjechać z miasta nauki, by trafić za granicę, a następnie powtórnie wrócić tu, skąd uciekłem przekonany o innym życiu. I… i ten wyjazd był jednymi wielkimi rekolekcjami, powrót zaś to kolejne rekolekcje z życia.
Dzięki za inspirujący tekst, przesiąknięty ciepłem 🙂
Tak Darku. Szczególnie fascynujące choć też i najtrudniejsze są Serpentyny w naszym życiu. Gdy wszystko wydaje się wikłać coraz bardziej i nie widać wyjścia ani światełka w tunelu. A później okazuje się, że to była najprostsza droga do celu. Bóg czasem prowadzi nas tak wiele lat. Ja to nazywam pustynia.
Podobną historię mogłaby ci opowiedzieć moja przyjaciółka Anett- o tym jak. musiała wyjechać z kraju i jak po latach powróciła w misternie zaplanowane przez Boga miejsce i czas.
To prawda 🙂 i wśród zawirowań w Bogu i tylko w Nim masz wewnętrzna siłę i pokój i radość mimo że- wydawałoby się- świat się sypie. A to tylko podmuch Ducha Świętego rozsypuje domek z kart. Serce w strzępach, więc skąd ta radość , skąd ta siła, skąd ta nadzieja? Odczuwam swój czas zawirowań i cierpienia jako czas przyspieszonego dojrzewania i wzrostu miłości. Suche liście moich iluzji na temat Boga, świata, ludzi, relacji opadają jak łuski z oczu. To, że człowiekowi odnawia się ciało co 28 dni, to mało, to dopiero wyczyn gdy oczy zaczynają widzieć (przy tylu dioptriach co wcześniej 😉 ) , a uszy zaczynają słyszeć. Nie o to mi chodzi, że kocham cierpienie i szukam go wokół. Ale kiedy już jest – przylegam do Boga i Maryi, jak Mąż boleści oswojony z cierpieniem. Zadziwia mnie to, jak Bóg podtrzymuje realnie przy życiu. Życzę każdemu takiego zwrotu akcji, który po raz może tysięczny zwróci nasze serce ku Jezusowi i zakrzykniemy O Jezu! Jakbyśmy ujrzeli Go po raz pierwszy, jakby wszystko nabrało nagle sensu i światła, jakby On nagle miał dla nas REALNE znaczenie. Nie jakiś odległy, niby zmartwychwstały, ale co to dla mnie znaczy!? Tylko taki mój , bo jestem Jego. I taki tylko Twój, bo Jego jesteś. 🙂
Rutt, dzięki za ten tekst. Pisarz pisze, wszystko na czysto…
Amo, dzięki że jesteś?