Na półce, w brzuszysku kuchennego kredensu stoi pękaty zielony przepiśnik. Poplamiony jak sto nieszczęść i niedomykający się od nadmiaru kartek, karteluszków i świstków papieru.
Wygląda jak smok, który właśnie połknął Bibliotekę Aleksandryjską, a ślady zbrodni zwisają mu z pyska.
Zeszyt ten ( a jakże) dostaliśmy onegdaj od przyjaciół i wcale jego przeznaczeniem nie były kulinarne przepisy. Pierwotnie był bowiem kalendarzem na rok 2010 z fragmentami kultowej książki o Mikołajku. Zawierał jednak tak wiele miejsca na notatki, że aż się sam prosił o fach „przepiśnika”.
Przynajmniej tak nam się zdawało, że prosił.
Bo z czasem okazało się, że ma on raczej złośliwą naturę, zupełnie nieprzystającą do nobliwej roli, jaką spełnia w naszym sielskim domowych zaciszu.
Ile razy bowiem szuka się przepisu, dajmy na to na rogaliki z nadzieniem, zawsze przepis znajduje się na ostatniej kartce wsuniętej pod samą okładkę.
Bywamy i my przemyślni, zwłaszcza, że cecha ta rozwija się w człowieku wprost proporcjonalnie do liczby dzieci.
Raz więc próbowałam przepiśnik przechytrzyć i szukając przepisu na pierniczki bożonarodzeniowe pomyślałam:
„Acha. Skoro jesteś taki przekorny i chowasz potrzebne kartki na samym końcu, to ja dziś zacznę szukanie od końca.”
I jak myślicie? Gdzie znalazłam przepis na pierniczki?
Oczywiście na końcu, czyli… na początku brulionu, zaraz za jego przednią okładką:)
Na tym skończyły się moje pomysły wychowania zielonego smoka na spolegliwy przepiśnik gospodarstwa domowego.
I oto znów wielkimi krokami nadchodzi czas na szukanie przepisu na „pierniczki Petsona i Findusa” – też jak niemal wszystko w tym domu „dostanięty” od przyjaciół.
Pierniczki owe muszą dojrzewać co najmniej 4 tygodnie, więc zagniatanie tuż tuż.
Tym bardziej, że girlandy łańcuchów choinkowych już zwieszają się ze sklepowych witryn, a szerokie uśmiechy Mikołajów różnej maści witają na każdym rogu miasta.
Czas kupić miód i droczyć się z Zielonym Brulionem z Dębowego Kredensu o wydanie receptury.