Są takie miejsca szczególne, które, gdy raz wpadną nam na dno serca, wrosną tam już na zawsze. Trudno powiedzieć dlaczego, jakoś logicznie wytłumaczyć, w ziemskim języku nazwać dlaczego ten właśnie, a nie inny skrawek świata tak pokochaliśmy.
Tak jest. Po prostu.
Może to są miejsca, które najlepiej opisują krajobrazy naszej duszy. Coś nienazwanego, co nosimy w sobie jak największą tajemnicę. Niepoznaną nawet przez nas samych.
Ja też mam takie miejsca.
Jedno z nich mijam dzień w dzień jadąc autem do miasta i z powrotem.
To wielki przywilej, że ukochany kadr mam na wyciągnięcie ręki. Nieopodal.
Po środku rozległych pól, z koroną lasu na horyzoncie, pod baldachimem śpiewu skowronków stoi stary krzyż. Nie wiem kto go postawił i kiedy. Jestem krótkowieczną istotą. Dla mnie stał tam zawsze. Od kiedy sięgnę swą wątłą pamięcią.
Gdy mijam go rano, rozciąga ciemne ramiona na tyle szarego poranka. Gdy wracam wieczorami, tonie w pożarze zachodu słońca. Latem wychyla się jak strzelisty maszt ze złotego łanu zbóż. Czasem jak czujny stróż stoi na jego szczycie jastrząb. Toczy pochmurnym wzrokiem wokół.
Przy tym krzyżu moje serce spowalnia swój niespokojny trzepot . Wiem gdzie jestem, kim jestem i po co. Nagle to wszystko staje się oczywiste i proste jak po przekroczeniu progu domu. Milkną wszystkie pytania w głowie. Jest tylko krzyż, niebo, ziemia i ja.
Ktoś kiedyś wokół krzyża postawił metalowy plotek, ktoś posadził jakieś długowieczne byliny. A poza tym nikt o niego nie dbał. Był jak drzewo, które wyrosło samo i samo trwało. Jak klamra spajająca świat i wieczność.
Aż czasem mi smutno było, że tak wszyscy przejeżdżamy obok i nikt krzyża nie przytuli, nie pogłaszcze.
I nagle pewnego dnia mój wzrok przykuł nowy szczegół. Ktoś krzyż ozdobił świeżym wieńcem z brzozowych gałązek i z kwiatów. Nieudolny dziecięcy niemal gest adoracji.
– Kto to zrobił? – myślałam wracając do domu – Dlaczego? Czy z miłości? Czy ktoś kocha to miejsce tak samo jak ja? Może mocniej nawet?
– Ten wieniec zwiędnie szybko.- podpowiadał mi inny głos – Po co to wszystko? Niepotrzebny zachód, zmarnowany czas, bezsensowny trud.
Rzeczywiście letnie upały szybko ususzyły zielone listki i wieniec zaczął wyglądać jak wiecheć słomy.
A mimo to wciąż przypominał o czyjejś miłości.
Lecz pewnego dnia zaniemówiłam.
Znów jechałam autem obok krzyża i nagle spostrzegłam w trawie rower i drobną skuloną staruszkę. Zdejmowała stary wianek i wieszała nowy. Tym razem z gałązek jedliny. Zielony. Świeży. Piękny.
Miałam taką ochotę zatrzymać się, wysiąść z auta i jej podziękować. Ale nagle ogarnął mnie niespodziewany wstyd, że jak to, że nie znam, że co ona pomyśli, że może ją przestraszę, spłoszę jak ptaka, który wije gniazdo.
Nie zatrzymałam się.
Co jakiś czas wieniec się zmienia na nowy. Nieczęsto, bo krzyż jest oddalony od ludzkich siedzib, a kobieta naprawdę stareńka. I zielonych gałązek już coraz mniej na jesieni. Z czego upleść wyznanie miłości?
– Gdyby ona wiedziała- myślę – że tym swoim wieńcem stroi nie tylko polny krzyż, lecz także ludzkie serce.
Moje serce.
Są takie miejsca, są tacy ludzie, którzy wpadają na samo dno naszego serca.
I zostają już tam na zawsze.
Są czyny tak cenne, że ratują wszystko od zguby.
– Nigdy nie sądź Rut, że są gesty zbyt drobne, by nie zmieniały świata. Nigdy nie wątp w to, że zostaną zauważone i przyjęte.
„Maria zaś wzięła funt drogocennego olejku…”
Ojej. Tak!!! Kawusiowa. To o to właśnie chodzi.