Płatki śniegu opadają powoli. Jakby z głębokim namysłem. Wahają się czy dotknąć ziemi czy rozpłynąć w locie.
Wracam autem do domu wśród zimowej ciemności. Ciemność jest w zasadzie pewnym rodzajem luksusu dla umysłu. Bo w ciemności nie widać jakim lodem pokryta jest droga przede mną. To się ujawnia dopiero w blasku przydrożnych lamp. Gdy zbliżam się do światła, widzę po jak niebezpiecznej ścieżce się poruszam i… zdejmuję nieco nogę z gazu.
Tak. Ciemność to luksus. Możesz wtedy brnąć jak dziecko w wyjaśnienia: nie widziałem, nie wiedziałem, nie miałem pojęcia.
Innym rodzajem luksusu dla umysłu jest beton. Możesz wtedy siedzieć niewzruszenie w twardym bunkrze swoich twierdzeń. Nieporuszony poruszyciel w betonowej puszce. Zupełnie nieprzepuszczalny dla światła z zewnątrz. Zaimpregnowany na cokolwiek innego oprócz tego, co już wiesz. Nic poza tym co wiesz, nie istnieje i nie ma prawa istnieć.
Światło wymaga bycia odpowiedzialnym. Może dlatego czasami tak uporczywie unikamy światła.
Odgradzamy się, bronimy przed nim.
Jadę więc ostrożnie, choć lęk już nieco oswoiłam, co dzień przemierzając tę samą lodową trasę.
Nie do końca mamy wybór którędy możemy pojechać.
Ja wyboru nie mam. By dotrzeć do bezpiecznej krajowej, muszę przebić się przez dwa kilometry śniegu, lodu, zasp i kolein.
By dotrzeć do domu, muszę zrobić to samo.
Tu nikt nie posypuje drogi solą dla ułatwienia, z rzadka pług przejeżdża, a wiatr od pól bawi się zaspami jak mu fantazja dyktuje.
A jednak kocham tę drogę.
Las jak z brabanckiej koronki mroźnym rankiem, rozległe połacie pól, które w blasku słońca zdają się być posypane brokatem, jastrzębia obserwującego swoje włości z wysokości przydrożnego krzyża, furkoczącą oderwaną wstążkę przy innym krzyżu, czerwone lampki lisich oczu migoczące w mroku, stadko saren poetycko upozowane na horyzoncie.
Lubię nawet ten lód pod kołami. Nieprawdopodobieństwo przejechania po nim bezpiecznie i poczucie zwycięstwa nad żywiołem, gdy skręcam już w bramę.
Dom żarzy się na śniegu jak kwiat paproci. Łasi się do mnie blaskiem okien i czerwonych lampek wciąż uwieszonych świąteczną girlandą.
Jest jak rozpalone ognisko wśród białej zawiei i czarnej nocy.
Za chwilę tam wejdę i od progu zostanę okryta muzyką, głosami kochanych osób. Wciągnie mnie do środka zapach obiadu i świeżego prania. Otuli ciepło i światło .
Porzucę ciężką torbę pod stołem, zdejmę mokre trzewiki, rozplączę szalik i kilka natrętnych myśli za jednym zamachem.
I już jestem w domu.
Inną zupełnie Rut niż ta, która błąka się po tym świecie, czasem skutym lodem.
Chłodniej, prawda?
Czasem to pomaga: wziąć szklankę wody z lodem, zamknąć oczy i zapatrzeć się wstecz, w miniony zimowy wieczór.
Chłodniej 🙂 Ale ja kocham te upały właśnie, za zimowymi wieczorami nie przepadam 😉