Jeden z pierwszych takich złotych dni w tym roku. Wypełniony po brzegi płynnym miodem słońca, kwileniem ptaków, wietrzyka przeczesywaniem liści, zapachem budzącej się ziemi.
Siedzę na ławeczce w sadzie, kiwającej się już ze starości i obrosłej niebieskawym płaszczem porostu o pięknej nazwie Biedronecznik zmienny ( punctelia subrudecta), siedzę więc i sycę się całą wiosnowatością wiosny w połowie lutego. Jej kipieniem, szumieniem i wylewaniem się hojnym przez brzegi kielicha. Moje trzewiki czarne zanurzone w rudo-brązowym dywanie liści.
Ławeczka jest stara, bo – jeśli pamiętacie – została zrobiona wówczas, gdy będąc w ciąży Laurką, w moich wędrówkach docierałam tylko do tej pochylonej brzózki i potem zupełnie nie miałam siły, by zrobić choć krok jeszcze. Tak więc ławeczka jak na ławeczki i to takie wystawione cały boży rok na słońce i smaganie wiatru, bębnienie deszczu, otulanie w śnieżny puch i skuwanie mrozem, jest już naprawdę sędziwa. Ma prawo do kiwania, skrzypienia, wyglądu nie-wyjściowego i wyszczerbiania się brzegami.
Zupełnie jednak jej to nie przeszkadza, zwłaszcza w towarzystwie moich trzewików, które od łażenia po sadzie, niezależnie od pogody, też już do wyjściowych nie należą:)
I właśnie obok ich nosków czarnych ruch się zrobił jakiś drobny i powolny. Oto spod przywiędłej kołdry zeszłorocznych liści zaczęło się gramolić coś małego i czerwonego. A obok drugie. Trzy centymetry w prawo – trzecie. I jak okiem sięgnąć nagle wiele czerwonych drobin wychynęło na świat.
Biedronki!!!
Uśmiechnęłam się.
– Droczysz się? – zapytałam.
Bo wyobraźcie sobie, kilka dni temu kupiliśmy Laurce 60 biedronek. Czerwonych, żółtych, różowych, seledynowych, lazurowych. Za zawrotną sumę 6 złotych.
Biedroneczki są akurat tak małe jak prawdziwe i uzbrojone w możliwość przyklejenia ich gdziekolwiek.
No i to „gdziekolwiek” nas poniosło.
Cała rodzina biegała po domu i rozklejała małe kolorowe drobinki. Biedronki oblazły lustra domowe, poręcz schodów, lampy, białe drzwi, ozdobiły zdjęcia przodków, schowały się we wszystkich kątach… I choć za oknem było jeszcze buro i wietrznie, a łachy śniegu uparcie trzymały się cienia, u nas była już wiosna.
– Droczysz się? – zapytałam znowu – I kto tu kogo naśladuje? – zaśmiałam się w duchu.
Zmrużył oczy figlarnie.
– Ale pamiętaj Rut: nie wszystkie dni mogą być złote, inkrustowane biedronkami i śpiewem ptaków. Ciemnych dni też potrzebujesz. Może bardziej niż sądzisz. W ciemności i ciszy rodzą się rzeczy najważniejsze.
Pamiętam.
W ciemności i ciszy rodzą się rzeczy najważniejsze.