Ugotowaliśmy dwa gary bigosu z dziczyzną i upiekłam sernik z kokosową pianką.
Niemal każdy weekend celebrujemy jak jakieś święto.
Kocham życie. Zwykłą jego prozę i niezwykłą poezję wplecioną w domowe aromaty, dźwięki, barwy. Moje filiżanki z angielskiej porcelany, które kupiłam w sklepie ze starociami i w których piję codzienną kawę. Stertę czasopism Weranda Country i Moje mieszkanie, które oglądam po tysiąc razy, szukając inspiracji do urządzenia domu. Mój czerwony, miękki szlafrok – towarzysz włóczący się ze mną często po domu. Miękki sweterek z kapturem, któremu zawsze podczas gotowania nadpalam nieco szerokie rękawy. Moją lampkę z metalowym satynowym kloszem, w słońcu której przemierzam kilometry drukowanych ścieżek. Mały drewniany stołeczek, który zrobił mój dziadek stolarz dla swoich prawnucząt, a ja go dziś wykorzystuję jako klęcznik. Moje kwiaty, bibeloty, książki, kosmetyki, obrusy, podkładki na stół, dzbanki i butelki z zasuszonymi wspomnieniami lata, dwa poobtłukiwane anioły w modrych sukienczynach.
W całym tym słodkim rozgardiaszu moje dzieci. Ala dziś obecna w nostalgii oczekiwania jej powrotu z harcerskiego wypadu w góry. Nusia z czarnymi skrzydłami włosów opadających nad książką
( Musierowicz. Ku radości mojej i Alusiowej złapała Jeżyckiego bakcyla:).
Syn – dorastający młody mężczyzna o 2 centymetry już ode mnie wyższy, który tak uroczo wygląda z niższym ojcem w objęciach. Przymierze wojowników:) No i Laurcia – charakterna, która pastwi się nad zadanymi literkami w zeszycie w dwie linie. Ma dziś nastrój zmienny i porywisty jak halny w górach.
– Tylko żeby znowu te elki nie były jak zwisające ze sznura mokre skarpetki – przykazuję, obracając niepowodzenie w żart.
– Nie będą, nie będą – sapie sześciolatka, a potem nagle dodaje – Chyba zaraz zwymiotuję.
Z trudem hamujemy wybuch śmiechu.
– Żadne takie nie było – szepcze mąż mrugając okiem.
Żadne. Każde inne.
Gar bigosu szybko znika. Sernik jakby wyparował. W desperacji ratuję ostatnie kawałki dla pierworodnej, która gdzieś tam wraca z plecakiem w domowe pielesze. „Pewnie głodna i zmęczona, pewnie zmarznięta, pewnie buty przemoczone” – dynda macierzyńskie serce. Przyzwyczajone już, bo dziecko od lat w mundurze i niejedno już ma za sobą, a jednak wciąż dynda. Takie już są głupie macierzyńskie serca.
– I widzisz, nie odpowiada. – mówię do męża, po raz kolejny sprawdzając okienko komórki – Pewnie gdzieś siedzi w rozpadlinie skalnej… – roztaczam dramatyczną wizję, ale kąciki ust drgają mi ze śmiechu. Przecież wiem jak jest:)
– Daj jej swobodę. Niedługo odleci. – przypomina mąż.
Odgrzewamy drugi gar bigosu, zaparzamy herbatę. Ostatnio piję tylko „7 ziół”. Trochę się droczymy o układ mebli w planowanym salonie.
Ciepło rozlewa się po domu, zapach, rozmowy, muzyka…
Nasz zwyczajny niezwyczajny weekend. Zwyczajni niezwyczajni my.