Rozgardiasz porannego pokoju.
Pęk polnych kwiatów wetknięty byle jak do wazonu- żniwo moje i Dusia przywiezione z wieczornej rowerowej eskapady, przekrzywiony różowy obrus na stoliku, sterta książeczek wczoraj czytana na dobranoc Laurce. Pod ścianą pękaty kuferek, z którego wyglądają kolejne tytuły dziecięcych lektur.
I jeszcze walizka z rozwartą paszczą i kilka innych tobołków u drzwi balkonu – świadkowie tego, że Nusia wróciła z tygodniowej zielonej szkoły. Gra na parapecie, kluczyki męża, który dziś wyjechał po nowe auto dla żony, koce na podłodze ratowane o piątej rano przed nawałnicą burzy.
A obok mnie kawa niedopita, malutki różaniec już odmówiony i tomik wierszy z rozpostartymi skrzydłami.
Siedzę jeszcze pod kołdrą i ogarniam wzrokiem cały ten pozorny bałagan. Nic tu nie jest na miejscu, a jednak… wszystko jest jak trzeba. Każda rzecz śpiewa o tym jak życie się tu pięknie i intensywnie toczy.
Czytam mojego mistrza:
dzień jest jak życie – pisze
na początku i na końcu
zawsze wiadomo o co chodzi
Tylko środek bardziej chaotyczny i z poukrywanymi sensami – dopowiadam sobie w duchu.
Rano i wieczorem wiem wszystko, jestem pewna celowości wszystkiego, co jest. Wiem, że nawet chaos jest po coś. Wszystko jest jasne i proste jak linia horyzontu zza której wychodzi słońce i za którą znika.
Koło południa zdarza mi się miotać i pozwalać miotać sobą wątpliwościom. Boję się, że nie ze wszystkim zdążę, że umknie mi coś istotnego i nie do odrobienia, że czau będzie za mało.
Jestem w środku mego życia. Chyba.
Muszę zaakceptować środka nieoczywistość. Wieczorem znów wszystko się wyciszy i wyjaśni.