Lubię takie dni jak ten, gdy „robota pali się w rękach”, wypełniony po brzegi jak babcina poducha pierzem. Dokładane piórko do piórka codziennych czynności. Od świtu do zmierzchu, a oba były dziś wyjątkowo piękne.
Lubię takie dni, choć ciało pod wieczór zaczyna odmawiać posłuszeństwa, nogi się plączą, głowa robi się ciężka, ręce mniej precyzyjne, a ciężar umieszczony wzdłuż kręgosłupa przygina do ziemi.
Ale za to lodówka i zamrażalka pełne jedzenia dla dzieci, pół strychu mokrego prania, a ręczniki wyprane i wykołysane wiatrem pachną jak kawałek nieba, dom wypucowany, bratki z balkonu zaglądają, mrużąc jedno oko, do pokoju, a na działce wyzbierane gałązki, przegrabione liście, a ogródek czeka gotowy na siewy.
200% normy:)
Cieszę się tym, ile udało się zrobić, choć w tyle głowy gdzieś wciąż pobrzmiewa echo słów zasłyszanych kiedyś na wykładzie mądrego profesora.
Dlaczego jesteśmy zadowoleni z siebie tylko wtedy, gdy uda nam się dużo zrobić? Czy nie ma w tym ukrytego podejrzenia, że jesteśmy tyle warci, na ile do czegoś się przydajemy, że tyle znaczymy, co wyprodukujemy? A jeślibym nie mogła nic robić, nic realnego produkować ( bo np. choroba, kalectwo, śpiączka ), czy nie byłabym nic warta, a mój dzień, tydzień, miesiąc, rok, życie byłoby stratą czasu?
Człowieka trzeba mierzyć inną miarą. Nie miarą produktywności.