Pamiętacie jak pisałam niedawno o Fatimie? O kilku kobietach, które układają tam kwiaty, wycierają kurze, sprzątają dbając o każdy detal. Było w tym coś takiego, że miałam chęć zakasać rękawy i przyłączyć się do tej ich pracy.
Kilka tygodni później pojechałam na rekolekcje. Po prostu wiedziałam, że muszę. To dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy czujesz głód. Nie masz wątpliwości, że musisz zjeść. Inaczej umrzesz. Z braku modlitwy – toniesz. Czujesz jak powoli tracisz oddech. Ja to tak czuję.
Na takich zamkniętych rekolekcjach powoli powracają funkcje życiowe. Słuchasz, chłoniesz słowo i ciszę, odnajdujesz Boga i siebie, ciemność blednieje, otwiera się nad tobą światło.
Ale oprócz takiej poezji nieba jest też najzwyklejsza ziemska proza.
Każdy ma swój przydział obowiązków . Czy to na stołówce, czy w korytarzach. Jest zmywanie talerzy i szorowanie toalet, nakrywanie do stołu i zamiatanie podłóg. Ale gdy spojrzałam na listę przydzielonych zadań, siebie znalazłam na szarym końcu z dopiskiem – sprzątanie kaplicy.
Błogosławiony szary koniec listy:)
Uprzytomnił mi, że Bóg zauważa nawet takie drobne zachcianki naszych serc i odpowiada na nie.
Chciałam tylko posprzątać dom Matki. I natychmiast dostałam pozwolenie. A przecież nawet nie nalegałam. I oto tak samo jak te fatimskie kobiety wycierałam kurze z ołtarza i ambon, delikatnie dotykałam wyprężonego drewnianego ciała Chrystusa z krucyfiksu, czyściłam ramy obrazu Maryi brzemiennej, wszystkie listewki, gzymsy, rzeźbienia, parapety, poręcze ławek, stolik, ramię świecznika, drzwiczki, za którymi mieszka Utajony.
Byłam w tym szczęśliwa jak dziecko. Nie wiem dlaczego. Po ludzku to brzmi głupio, ale to nie była ta kategoria bycia, w jakiej zwykle się poruszamy. Więc po ludzku nie do zrozumienia i nie do opisania.
Po ludzku przecież nikt nie chce na szarym końcu wycierać szarego kurzu:)
Dla mnie to było spełnienie marzenia.