Wróciłam z rekolekcji.
Moje auto miało po powrocie szyby osnute babim latem, a ja mam nitki nowych jasnych myśli w głowie. Potrzebowałam tego, bo ciemność zapadała we mnie na coraz dłużej i nie potrafiłam sobie z nią poradzić. Jestem naprawdę mała i słaba, cień Mordoru przeraża mnie śmiertelnie. Wystarczyły dwa dni, trochę Bożego słowa, modlitwa kapłana i przypomniałam sobie w kim jestem stale zanurzona. Samo jądro światła.
– Jabłko – powiedział rekolekcjonista, kreśląc dłonią w powietrzu kształt owocu – nie dojrzewa tylko dzięki słońcu. Teraz, na jesieni noce mamy zimne, czasem są przymrozki, wiatr je smaga. Jabłko przez to nabiera smaku, aromatu, dojrzewa. O ile jest na drzewie. To mówię wam ja, ogrodnik. – dodał , śmiejąc się i wspominając dawne czasy pobierania nauk w technikum rolniczym.
– Każde dzieło musi być wysmagane, wybiczowane, by było święte. Człowiek też. Inaczej nie dojrzeje.
Powinien powiedzieć teraz: „to mówię wam ja, bo byłem wysmagany i wybiczowany”. – pomyślałam sobie, bo znam pokrótce jego trudną historię.
Ale on tego nie mówi. Śmieje się znad ambony i mówi o krzyżu.
– Krzyż jest lekarstwem. Gorzkim, ale lekarstwem. Nie zabierajcie go swoim dzieciom. Kiedy przy chrzcie kreślicie znak krzyża na czole swego dziecka, zgadzacie się na krzyż w jego życiu. Nie brońcie go panicznie przed każdym bólem, smutkiem i porażką. Dajcie też Bogu czasem pokrzyżować swoje plany.
Słyszę te słowa już drugi raz w tym samym miejscu. Słowa pozornie budzące sprzeciw i protest, niezrozumiałe i przerażające, ale od nich nagle bezładna sterta puzzli w mojej głowie układa się w wyraźny obraz. Tyle rzeczy zaczynam rozumieć. A wyjaśnieniem – zgorszenie krzyża. Dojrzewanie jabłek i ludzi na nim.
Wróciłam.
Z głową pełną złotych nitek, z sercem pełnym uciszonej burzy.