Jeden słonecznik nie wytrzymał którejś z licznych ostatnio nawałnic i się przewrócił. Reszta stoi karnie w rządku wzdłuż wjazdowej drogi na działkę. Piękne, wysokie, niemal każdy w innym kolorze – od seledynowo- żółtego, przez różne odcienie pomarańczu aż do bordowego.
I – choć każdy twarzą zwrócony w inną stronę – wszystkie wszak w kierunku słońca, które jak dobry pasterz chodzi naokoło.
Gdziekolwiek by się nie zwrócić, zawsze jesteśmy twarzą ku niemu. Gdziekolwiek by się nie ukryć, zawsze ono nad nami. Nawet ten leżący na ziemi słonecznik wcale nie jest opuszczony.
To kojąca myśl, zwłaszcza w dni bure, pochmurne i gwałtowne.
Kojąca tym bardziej jeśli słońce to tylko metafora, a leżenie dotyczy nas samych.
Kiedy patrzę na zasychające tarcze słoneczników, z których wiatr powoli obtrąca płatki myślę o sobie i swoim życiu. Powab kolorów opada, odsłania się dno kielicha. Czy okaże się wypełnione brunatnym ziarnem czy puste? Czasem można to poznać wcześniej – pełne kwiaty są mocniej pochylone, puste – butnie proste. Ile we mnie tych dwóch: buty i pokory?
Kręcą się jeszcze ciężkie pszczoły, bo czas kwitnienia nie przeminął zupełnie, ale za kilka tygodni ich miejsce zajmie jazgotliwe stadko wróbli szukających posiłku. Zamierzam się z nimi podzielić plonem. Wybiorę sobie tylko część ziarna, by życie toczyło się dalej wzdłuż wjazdowej drogi na wiejskie podwórze.
Czas sączy się przez nas, gdy kwitniemy i gdy przekwitamy, gdy stoimy i gdy upadamy. Liczy się tylko to ile ziarna na dnie kielicha.