Stół dla tak licznej rodziny musi być wyposażony w wiele miejsc postojowych.
Niestety, gdyśmy go kupowali kilka lat temu, w komplecie znajdowały się tylko 4 krzesła. Przez jakiś czas to wystarczyło. Potem obywaliśmy się przy pomocy taborecików dostawianych, gdy rodzina – zwykle raz w tygodniu, w niedzielę – w pełnym składzie zasiadała do obiadu. Stół wyjeżdża wtedy na środek, a taborety ustawiane są przy jego krańcach.
Ciągle jednak śniło mi się po nocach krzesło a’la fotel tatusia Muminka ( takie z bocznymi poręczami), które stałoby na stałe z czoła stołu i zachęcało do liczniejszego i dłuższego biesiadowania. I oto – zupełnie niespodziewanie – nadarzyła się okazja . Znalazłam krzesło, podobne do tego ze snów, w sklepie z holenderskimi meblami. Śliczne, w jasnym drewnie, tapicerowane i dostojne niemal jak tron królewski. Krzesło trafiło do naszej zielonej kuchni. Od razu oczywiście wszyscy członkowie rodziny orzekli zgodnie i chórem:
– To dla mnie.
I byłby to pewnie pierwszy raz, kiedy wszyscy byli zgodni co do jednego, gdyby jednocześnie nie było to sześć wzajemnie wykluczających się praw własności.
I tak powstał mały problem, chwilami urastający do rangi wojen domowych podjazdowych:)
A może – podsiadanych:)
Zaraz też pojawił się problem drugi.
Mężulek po bliższych oględzinach uznał, że krzesło nazbyt góruje nad pozostałymi.
– Utnę mu nogi i będzie niższe. – zaoferował ku zgorszeniu reszty familii.
Najbardziej jednak wzburzona była córka najmłodsza, czemu dała wyraz w tych słowach:
– Nie dośtanie wtedy do podłogi!!!
Co racja, to racja.
Arystokracie nie ucina się nóg:)