Tak się składa, że całą mszę świętą dźwigam słodki ciężar.
Ciężar ów, zależnie od nastroju, obwiesza się na mnie słodko jak kiść dojrzałego winogronu lub wierci na wszystkie cztery strony świata. Czasem tuli się do policzka i obdziela słodkimi całusami, a innym czasem czyni nabożeństwo bardziej wypełnionym atrakcjami, choć – sprawiedliwie to muszę przyznać – bez żadnych tam wielkich ekscesów, które zauważalne byłyby dla reszty ludu Bożego:)
Ostatnimi zaś czasy słodycz owa – ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu – zaczęła sama z siebie uczestniczyć we mszy, recytując długie modlitwy i podejmując śpiewy o niejednokrotnie zawiłej linii melodycznej. Bez zająknięcia wychodzą z małych usteczek sążniste, wielosylabowe wyrazy i prawie gregoriańskie chorały. W związku z tym, że usteczka mam blisko ucha, słyszę wyraźnie z jaką gracją umieją przebrnąć i przez "wszechmogącego" , i przez "jakoimy" i przez "Piłata".
Dziś zaś wyrwał się z nich najsłodszy refren, jaki słyszałam:
Przychodzę Boże, pełnić Twoją wolę.
Wyśpiewany pełną piersią i bez chwili wahania.
Trzyletnie dziecko i najbardziej dojrzałe wyznanie, jakie jest w stanie wypowiedzieć człowiek.
Na chwilę zamarłam.
Z pytaniami kłębiącymi się w głowie.
Nie potrzebowałam już żadnego kazania.