Obiad rodzinny.
Letni.
Pod jabłonią na podwórzu.
Przyjechała Lena z rodziną.
Gawędzimy sobie o tym i o owym. O wakacyjnych planach, by na skraj kraju pojechać i Amelię – świeżo upieczoną mamę odwiedzić.
Potem o wędrówkach i podróżach nieco mniejszych. W końcu malutkich i prawie bez znaczenia. Choć – jak dłużej pomyśleć – każdy krok; ba, każde kiwnięcie palcem w bucie coś znaczy.
Lena przy okazji tematów trapersko-awanturniczych przyznaje się bez bicia, że choć rowery z mężem mają w garażu, od sześciu lat nigdzie nie jeździła.
– Bo ja nie umiem tak jeździć bez sensu. Muszę mieć jakiś cel. Inaczej nie chce mi się jechać. – wyznaje, ukradkiem patrząc na męża, o którym wszyscy wokół stołu natychmiast nabierają podejrzeń, że jest to typ co to- i owszem- w sposób bezsensowny szwendać się na rowerze by chciał. Gdyby mógł i czas znalazł oczywiście.
– Ze mną jest dokładnie tak samo – mówię – Miś czasem proponuje spacer, a ja pytam zawsze: dokąd? Nie bawi mnie samo chodzenie dla chodzenia. Muszę mieć jasny cel. Wiedzieć do czego mamy dojść.
Miś i mąż Leny wzruszają ramionami nad pieczonym kurczakiem i nad wrodzonym dziwactwem swoich żon.
Dla nich liczy się sama droga, fakt przemierzania jej. Nie jest ważne gdzie wiedzie. Nie muszą wyznaczać kresu wędrówki. Ten imperatyw kategoryczny nie zaprząta ich myśli ani spędza snu z powiek.
A ja?
Muszę mieć punkt docelowy. Muszę go znać. Muszę go nakreślić na mapie swych myśli. Wtedy każdy krok jest ważny, jest po coś, ku czemuś.
Dziś zrozumiałam, że cechę tę wyssałam z mlekiem matki. Ani złe to, ani dobre.
Ulubiona metoda na życie.
Więc…dokąd idę?
Tam.
Nieustannie gubiąc drogę,
rytm,
czasem oddech i głowę
i…
równie nieustannie myśląc o Tam.
Wędrówką jedną życie jest człowieka…