Już poręcz schodów zdobna w zieloną girlandę, a na ścianie pyszni się własnoręcznie robiony wieniec ze złotych szyszek, raz po raz coś szeleści tajemniczo. To pewnie prezenty, bo u nas Mikołaj – ze względu na gawiedź studencką – przychodzi deczko wcześniej. Z soboty na niedzielę.
Tak, tak.
Atmosferę świąt plecie się powoli, delektując się każdym płatkiem śniegu, szronem na gałązkach, łańcuchem przerzuconym nonaszalancko przez poręcz krzesła, serduszkiem z piernika, płomieniem drugiej świecy na stole, migdałową herbatą.
Nie można zbyt szybko i niezbyt dużo na raz. Trzeba smakować życie, nawet głód i łaknienie, tęsknotę i oczekiwanie, niespełnione „już i jeszcze nie”.
– Mogę powpinać goździki w pomarańczę? – pyta Lalcia i za chwilę skupiona robi pomarańczowego jeżyka, a zapach rozpływa się po domu słodką falą.
Maluję obrazek z zimą, bo Lalcia stwierdziła, że mamy tylko jeden, a to za mało.
– I żeby był domek ze światłami w oknach – zamawia.
Maluję.
Zachodzi słońce, majaczą drzewa, śnieg białą czapą osłania chatkę, a ta oddycha światłem, ukryta na obrzeżach świata. Spokojnie, cicho, bez pośpiechu.
– Kanapę przesuniemy w następną sobotę – decyduję – Bo dziś już nie damy rady.
Planowałyśmy to zrobić z dziewczynkami dzisiaj. To takie preludium świąt, by choinka stała w miejscu, które najbardziej jej do twarzy. Ale nie ma pośpiechu. Za tydzień też będzie dobrze. Dziś już tyle zrobiłyśmy.
Tymczasem zasiadamy za kuchennym stołem i malujemy kartki świąteczne akwarelkami.
– Już? – pyta mężulek, wchodząc z torbą pełną zakupów.
– Tak!!! – krzyczą córki.
Za oknem huczy świat, biegnie, pędzi, krzyczy, wybucha, miota się, dławi własnym pośpiechem.
Nie biegniemy za nim.
Już od dawna.
Rutko, jaki cudny ten domek ze światłami w oknach! 🙂
Wiesz, chciałabym poznać Wasz. Kiedyś.
Też ma światła w oknach i nie ma to nic wspólnego z żarówkami 😉
Uściski!