– I jak tam synu idzie ci socjologia? – pytam schodzącego z poddasza ciężkim krokiem starca po przejściach:)
Wiem, że przebywał tam w odosobnieniu ostatnie kilka godzin, ucząc się do poprawki swego ulubionego przedmiotu, jakże ściśle związanego z budownictwem:)
W odpowiedzi słyszę najpierw mało pochlebne uwagi w typowo męskim dialekcie:), a potem już bardziej zrozumiałe dla mych uszu:
– A weź, takie bzdety fiołkowym językiem pisane.
Przy frazie „fiołkowy język” mój potomek płci męskiej robi jakieś fikuśne gesty dłońmi, jakie zwykły czynić wróżki tuż przez rzuceniem zaklęcia.
Różnica niewielka w sumie między moim synem, a wróżką, bo zaklęcia też potrafi rzucać.
I to jakie;) Zaiste nie fiołkowe.
– I na co mi to? – deneruje się coraz bardziej – „preferencje żywieniowe Polaków”, „jedzą prosto acz różnorodnie”, „jak definiuje cię to, co jesz?”… – cytuje mi złote myśli z wykładu.
🙂
– Synu – wchodzę mu w słowo – na wszystkich kierunkach musi być taki „kwiatek”. – śmieję się – Na moich to była logika, metoda zero – jedynkowa, wrocławska i toruńska. A wykładowca przez półtora godziny z zamkniętymi oczami pisał szlaczki na tablicy. Ożywił się tylko raz w ciągu całego roku. – opowiadam – Gdy zobaczył ( nie wiem jakim cudem – bo wciąż miał zamknięte oczy) żywego szczura na ramieniu jednej ze studentek:)
Wtedy wpadł w furię.
Syn się śmieje.
Tak, studia są pełne kwiatków fiołkowym językiem pisanych;)
A Alusia właśnie przeszła obronną ręką starcie egzaminacyjne z postrachem jej wydziału, zwanym – nomen omen – „Kwiatkiem”.
„Sesję czas zacząć” – parafrazując Mickiewicza.
A my – rodzice obojga studentów – lewą ręką trzymamy kciuki, a w prawej obracamy koraliki różańca. O motywowaniu, podnoszeniu na duchu, gotowaniu jedzenia na wywóz – nie wspomnę;)
Przypomniałaś mi …. logika! To była dopiero abstrakcja! 🙂
Pięknego dnia:)
Też miałaś? To chyba miało nas nauczyć logicznego myślenia:)
Być może. Ja jednak do dziś nie wiem, o co w tym przedmiocie chodziło.
Miałam na polonistyce, ale od momentu zaliczenia do dziś chyba w ogóle o tym nie myślałam.
ja też nie wiem:) i nie wiem do czego mógłby mi się przydać w życiu. Chyba tylko do tego, żeby mieć zabawne anegdoty do opowiadania o wykładowcy zupełnie oderwanym od rzeczywistości😁 Bezcenne.
Z kolei mój wykładowca mówił jakby w obcym języku. Straszne to było. Niestety to nie jedyny przedmiot, który był trochę bez sensu na tym kierunku. O ile cały ten kierunek nie skręcił w ślepą uliczkę, bo prawda jest taka, że niemal wszystkiego musiałam się uczyć w pracy…
Mój na szczęście nie skręcił. Większość zajęć była wprost fascynująca. Ale w pracy i tak dużo się nauczyłam, bo człowiek uczy się całe życie:)