Nie nauczono nas tak patrzeć i tak myśleć: że małżeństwo i rodzina to ważne i wielkie powołanie. To – od kiedy pamiętam – było traktowane jak ta gorsza droga do nieba lub wręcz do nieba przeszkoda. Takie tam coś dla tych pospolitych i niewyróżniających się z tłumu, którzy owczym pędem idą za resztą. Wygodniejsza droga dla słabeuszy.
„Powołanie” przez duże „P”, lub nawet „powołanie” pisane złotymi zgłoskami to oczywiście była tylko uprzywilejowana droga księży, zakonnic i mnichów. Nad rodziną takiego „powołanego” od razu rozbłyskał świetlisty nimb wyjątkowości, bo oto w jej łonie począł się i wychował ktoś tak wyjątkowy.
Cała wieś się cieszyła, gdy „wyszedł” z niej ksiądz. Nikt nie poczytywał sobie za zaszczyt, gdy w wiosce mieszkały dobre rodziny.
A przecież małżeństwo i rodzina to kolebka nas wszystkich i naprawdę trzeba być kimś, by tą drogą dać radę iść.
Nocne czuwania przez wiele lat z rzędu to dla karmiącej matki chleb powszedni, wygłaszanie kazań i słuchanie wyznań to dla ojca praca 24 godziny na dobę:), ofiara z krwi, potu i łez? ależ tak, po wielokroć i na różne sposoby, gotowość do tytanicznej pracy i poświęceń? pocieszanie strapionych? karmienie głodnych? opieka nad chorymi? codzienna służba? odejmowanie sobie od ust? niedosypianie?
W żadnym klasztorze nie znajdziecie tego więcej niż w rodzinie.
A do tego oczywiście modlitwa stała i wytrwała i to nie za siebie. I uczenie tej modlitwy, odpowiadanie po wielokroć na pytania: A skąd się wziął Pan Bóg? A czy wszystko może?, tryskanie wiedzą teologiczną, gdy przychodzą trudniejsze kwestie: A dlaczego pozwala na cierpienie? Po co jest zło? Ale ja nie mam grzechów.
Ćwiczenie się nieustanne w nieziemskiej cierpliwości, nadludzkiej heroiczności, zaradności, niezłomnej wytrwałości, zaufaniu, mądrości i wszelkich odblaskach miłości. Pokonywanie siebie na wszystkich możliwych i niemożliwych płaszczyznach. Nikt cię tu nie pyta czy umiesz szyć, gotować, murować, leczyć, prać, uczyć, rysować, śpiewać i czy masz na to ochotę. Po prostu to robisz.
Sprawdzasz na własnej skórze, po kilku z rzędu nieprzespanych nocach słuszność słów Izajasza: „ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą”.
I tyle musisz porzucić i opuścić, by wejść na tę drogę. Tylu ludzi, tyle spraw, własnych celów, pragnień, siebie samego po trosze. Tyle sobie odmówić, tyle stracić.
I wtedy już wiesz co znaczyły słowa Jezusa o tym, że by zachować życie, trzeba je oddać. Niekoniecznie przelać krew, lecz życie oddać na milion innych sposobów, kawałek po kawałku rozdając je innym. Czy na innej drodze jest to aż tak oczywiste i wpisane w każdy dzień, noc, godzinę?
Znam paru takich księży, może dwie zakonnice, którzy żyją oddaniem Bogu i ludziom.
O wiele więcej znam żon, mężów, ojców, matek, babć, dziadków, cioć, wujków, synów, córek, którzy wiernie idą za ewangelicznym: pójdź za Mną!
O wiele więcej widzę świętych wśród rodzin. Wykluwają się jeden po drugim nowi błogosławieni na tej „gorszej”, pelnej ostów i cierni światowej drodze.
Może to jest nowy znak naszych czasów, że to, co uznawano za gorsze, stało się lepsze. Jak woda z Kany stała się winem, bo w winie wina zabrakło.
Może beatyfikacja rodziny Ulmów otworzy nam oczy, że nie tylko zakonnicy podobni do św. Maksymiliana Kolbe godni są wynoszenia na ołtarze. I że świętych i błogosławionych mamy we własnych rodzinach i po sąsiedzku.
Podoba mi się ten tekst.