Oczywiście nie obyło się bez tzw.
„przeciwności losu”, bo jechać na nasze krótkie wakacje mieliśmy już tydzień wcześniej. Lecz nagle, w ostatniej chwili duże auto rodzinne zaczęło szwankować, domagając się interwencji mechanika.
– To może pojedziemy mniejszym, a Adasia zostawimy w domu – zaproponował tata.
– Nie – obruszyła się na to najmłodsza siostra – Co to za wyjazd bez Adama?
No i miała rację.
Więc wyjechaliśmy z tygodniowym opóźnieniem i z prognozami załamania pogody.
I jak zwykle okazało się, że „przeciwności losu” były „opatrznościowym zrządzeniem”, a załamanie pogody – hiperbolą literacką:)
Deszcz padał tylko raz i to w nocy, gdyśmy słodko spali, a aura była wprost wymarzona: we wszystkich odcieniach ciepła, bez niewygód upału.
Naprawdę odpoczęliśmy.
Oczywiście psychicznie, bo mięśnie nóg wciąż mi pulsują od nadmiaru chodzenia:) A Lalcia – prawie zbuntowana prawie nastolatka raz po raz wygłaszała niemal poetyckie strofy o daremności człowieczego chodzenia po brukowanych uliczkach, wzgórzach i górkach, tudzież ruinach czy też dobrze zachowanych pałacykach.
Marność nad marnościami i wszystko marność:)
Jeszcze parę lat temu ucinało się te jej wywody, biorąc ją po prostu na ręce. Dziś, z racji jej wagi i wzrostu, to niewykonalne.
Więc po prostu wszyscy klasycznie trenowaliśmy cierpliwość i poczucie humoru.
– Okres dojrzewania po raz czwarty – szeptałam raz po raz mężowi na ucho, śmiejąc się cicho.
Naprawdę, nie jest to takie straszne. Przynajmniej w wykonaniu naszych dzieci.
* * *
Trzy dni minęły pięknie i szybko i oto znowu nastały te zwyczajne, domowe, pachnące praniem, floksami, koszoną trawą, rosołem, ciastem całorocznym z porzeczkami. Amelia przyjechała z rodziną, Kora. Koty stęsknione ocierają się o nogi, na budowie znowu świsty, zgrzyty i pokrzykiwania męża i syna. Gdzieś daleko klęgor żurawi, niestygnące wciąż żniwa.
Dobrze jest wyjechać, by znowu wrócić do domu, przytulić, poczuć bicie jego serca. Czasem o tym zapominamy, że domy też mają serca.
Nasz ma.
Najbardziej to widzę, kiedy wracam.
O tak, mają serca! Też kocham powroty. A ta diagnoza marności egzystencji to faktycznie typowa choroba wieku nastoletniego. Jak choroby wieku dziecięcego, tylko objawy utrzymują się nieco dłużej.
czyżby Kohelet tak długo przechodził bunt nastolatka? 🙂
Wspaniale, ze wyjazd sie udał. Jakie to dobre, ze w zyciu jest tyle piękna: i wyjazdy i powroty sa piękne:) My tez teraz na wyjezdzie przerabiamy dorastanie trzeciego potomka, od kilku lat jestesmy więc w grze😅. U nas to przechodzi wrecz ksiązkowo, wiec …o rany… Teraz jestesmy nad morzem i strasznie jęczy, a przeciez pozniej jedziemy w gory! Naprawde nie wiem, czym to sie skończy🤣🤣🤣
myślę, że i płaskowyż nie spotkalby się z uznaniem nastolatka, więc … róbmy swoje, jak śpiewał Młynarski;)
Nastolatka może nie, ale… Dawno temu znalazłam taki smaczek (wspomniany w „Górach niewzruszonych” Jacka Woźniakowskiego): jakiś teolog z epoki klasycyzmu (i niewątpliwie o takimż guście) twierdził, że góry są jednym z ubocznych efektów grzechu pierworodnego. Nieskażony świat powinien mieć grzecznie płaską powierzchnię!
Ciekawa myśl Alu. Nigdy nie przyszła mi do głowy, ale zaiste jest ciekawa.
W duchowości franciszkańskiej jest myśl na temat grzechu poerworodnego równie ciekawa: Błogosławiona wina, która ściągnęła na świat takiego Odkupiciela.
I pewnie tu fascynaci gór mogliby sparafrazować: Błogosławiona wina, która sprawiła, że powstało tak wielkie piękno i majestat.
A ja dodam: błogosławona za trudy porodu, po którym radość jest tak wielka, za pot wysączany przy pracy, za ciernie i osty, które na swój sposób są piękne.
W tym mniej lub bardziej popsutym świecie można zachować postawę błogosławienia, wdzięczności, uwielbiania Boga… Twój blog (a przede wszystkim Twoje, Wasze życie) to ukazują i za to dziękuję!
Ależ Alicja pięknie to ujęła! W punkt! I ja za to dziękuję 🙂