Ciepły wrześniowy wieczór otulał nam ramiona jak cynobrowy sweter. Srebrny rożek księżyca wisiał nad kasztanowcem. Widziałam już tylko zarys drzewa na tle ciemniejącego nieba. Ramiona uniesione wysoko.
A na jej grobie, skromnym, malutkim jak mogiłka dziecka krzew lawendy rozsiadł się bujnie. Żwirek, parę światełek, drewniana opaska z desek dokoła, drewniany nieco sterany już dwiema zimami krzyż.
Dwie zimy, dwie wiosny, dwa lata…
… tak szybko płynie nasz czas tutaj.
* * *
Chciałam tam w końcu dotrzeć, do tego małego grobu, przeczytać jej imię, nazwisko, daty. Dotknąć tajemnicy, przekonać się, upewnić, nagle struchleć w obliczu nagiej prawdy.
Umarła naprawdę.
Staliśmy tak we czworo z pochylonymi głowami w zaciszu chylącego się dnia, w przedsionku nocy.
Dobrze, że wrześniowe wieczory zapadają tak szybko i nieodwołalnie jak kurtyna. Można wtulić twarz w ciemność i zapłakać bezgłośnie, bezszelestnie, niewidocznie dla świata.
A potem, jakby nigdy nic kucnąć, zapalić znicz, pogłaskać kępkę lawendy.
– Przytnij ją znowu – rzucić przez ramię do jej męża – to ci znów ładnie w następnym roku zakwitnie.
A potem odejść z jednym lawendowym kwiatkiem w dłoni, ze srebrnym dzwoneczkiem księżyca nad głową, z pewnością, że … ona jest… zupełnie gdzie indziej.
Nie tam.
* * *
– Nie umieracie, przemieszczacie się tylko – powiedział mi niedawno. I nagle to zrozumiałam.