Pijemy herbatkę. Moni patrzy na 24-centymetrową szramę, którą mój mąż odsłania na prawym boku. Potem przenosi wzrok na mój nadgarstek ze śladem po dwóch drutach tak niedawno tam tkwiących.
– Ludzie po przejściach – mówi zamyślona, uśmiechając się do zawartości swego kubka.
Tak.
Jesteśmy ludźmi, którzy dużo ostatnio przeszli.
Ale PRZESZLI.
I chwała za to Bogu. I za tę drogę i za to, że ją przeszliśmy. Choć chwilami jakby na czyichś barkach, bo własne nogi odmawiały posłuszeństwa.
– Tak. – powiedział lekarz, odkładając wynik histopatologii na biurko – To był rak nerki. Jasnokomórkowy. Wolno-rosnący, który lubi się przerzucać. Ale został całkowicie wycięty razem z nerką. Był mały przerzut na nadnerczu, ale nadnercze też zostało w całości usunięte. Innych przerzutów na razie nie stwierdzamy. Czekają pana częstsze badania, kontrole, ale jest pan zdrowy.
Byliśmy oszołomieni. Wiedzieliśmy, że z tego wyjdziemy, ale jakoś tak kołatała nam w głowie droga dłuższa i bardziej skomplikowana, chemia, zabiegi, wypadające włosy, popękane żyły…
Dlatego mąż zaczął dopytywać o objawy, które mogą go zaniepokoić, dodatkowe badania…
– Proszę pana, ja rozumiem, że pan się denerwuje – przerwał mu spokojnie lekarz – bo pan jest młody i chce pan żyć, ale niech pan zrozumie co ja panu mówię – jest pan zdrowy.
Wyszliśmy na nogach utkanych z waty.
– Skończył się Wielki Post, skończyła się choroba – wyszeptał mąż.
Dokładnie tak.
Mój mąż pierwsze ślady krwi w moczu zauważył w Środę Popielcową, w Wielki Piątek wyjęli mu szwy pooperacyjne, w Niedzielę Zmartwychwstania poszedł już na mszę. Już wtedy był zdrowy, choć musieliśmy czekać na wynik i werdykt lekarzy.
Jaki był sens tej choroby?
Mam pół zeszytu spisanych łask większych i mniejszych, które jak deszcz posypały się w tym czasie. Łask nie tylko, a może nawet – nie przede wszystkim dla nas.
Splątane relacje i sprawy, które wydawały się nie mieć rozwiązania, jednym cięciem zostały rozwikłane jak węzeł gordyjski.
– Cięciem mojej nerki. – dodaje mój mąż filuternie mrugając okiem.
Nie o wszystkim mogę Wam napisać. Wiele z tych spraw to bardzo osobiste i często nie moje rzeczy.
Mogę tylko napisać, że to trudne doświadczenie naszej rodziny poruszyło bardzo wielu ludzi. Setki, a może nawet tysiące. Tylu właśnie modliło się za nas, ofiarowywało post, cierpienia, trudy, prace, wyrzeczenia, konkretną pomoc, także finansową. I wielokrotnie płakaliśmy w trakcie tych 2 miesięcy, ale tylko dwa razy z powodu choroby i jej ciężaru. Wszystkie inne łzy były łzami wzruszenia ludzką dobrocią i serdecznością. Zaskakiwał nas Bóg i zaskakiwali ludzie.
Powtórzę tylko za Ewą- tą naszą przyjaciółką zmagającą się z chorobą, o której Wam pisałam. Ona doświadczyła w chorobie dokładnie takiego samego otulenia ze strony ludzi.
– Jeśli mi teraz ktoś powie Rut, że ludzie są źli – powiedziała przez telefon – to go wyśmieję. Ludzie są dobrzy. Bardzo dobrzy. I wrażliwi.
Często ukrywamy się z tym naszym wrażliwym wnętrzem, bo bywaliśmy ranieni i boimy się, by ktoś nas nie wykorzystał. Ale tyle w nas dobra. Wielkiego, bezinteresownego, anielskiego dobra.
Kiedy patrzę na to wszystko, co działo się przez ostatnie tygodnie widzę Wielką Mądrość i Miłość Boga i odsłaniającą się tajemnicę czym jest Kościół.
Jest jak wielki organizm, w którym, gdy cierpi jedna komórka, natychmiast uaktywniają się wszystkie inne. Byliśmy otoczeni przez cały ten czas opieką nie tylko żyjących, ale nieustanną obecnością Aniołów i wstawiennictwem wielu świętych. Atmosfera była gęsta od Obecności. Szpitalna sala ledwo mieściła całe zebrane niewidzialne towarzystwo. Nasi Aniołowie dwoili się i troili załatwiając najmilszą opiekę, życzliwość personelu i tajemnicze zbiegi okoliczności, które nieodłącznie towarzyszyły całej chorobie. Święci z każdej strony opanowywali sytuację. Święta Rita, św. Charbel, Juda Tadeusz, św. Józef któremu tuż przed chorobą zawierzyliśmy całą naszą rodzinę, o. Pio, Mateczka Tosia Mirska, Michał Archanioł, nasi święci patronowie, wszyscy ulubieni święci wzywani przez modlących się za nas… I Maryja, która przeprowadziła nas przez to wszystko najdelikatniej jak tylko się dało.
– Skrócony kurs krzyża. – usłyszałam myśl staczającą się z ramienia wielkiego krucyfiksu wiszącego w centrum szpitalnej kaplicy. Modliłam się tam tuż po operacji mojego męża.
– Chodźmy do kaplicy. – poprosiłam , gdy na tych nogach z waty wyszliśmy po ostatniej wizycie.
Znowu popatrzyłam na Niego. Jasna postać na ciemnym drewnie.
– Mówiłem ci. – szepnął uśmiechnięty – Skrócony kurs krzyża.
– Czuję się jakbym wróciła z wielkiej podróży dokoła świata. – mówię mężowi, pakując podręczniki szkolne do torebki. – Jestem kimś zupełnie innym. I teraz mam wrócić tak po prostu do dawnego życia? Jak ja to zrobię?
Czuję się jak kawałek metalu, który ktoś włożył do ognia i przekuł.
Teraz jestem kimś innym.
Mój mąż także.
Stopiliśmy się z Jego wolą na zawsze.
Na drugim brzegu Morza Czerwonego.