odsłanianie kurtyny

 

Gdy jadę moim autkiem, mijam całe kolumnady drzew. Wszystkie o tej porze roku wyglądają tak samo. Pień, gałęzie, drobne gałązki, korony oparte o błękit, wiatr w nich szumiący… Tak mniej więcej. W zarysie.

Ale już za parę tygodni wszystko się okaże.

Bo każda wiosna obnaża prawdę o drzewach, które żyją i tych, które uschły.

Dopóki nie przyjdzie światło i ciepło, wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie stoją. Poruszają się lekko w tchnieniu wiatru.

Dopóki nie przyjdzie Jezus, wszyscy wyglądamy tak samo: głowa, dwie nogi, dwie ręce, tułów, oczy, uszy, palce, paplanina na języku, załatwianie spraw, wirowanie dni…

I trudno odróżnić tych, którzy umarli od tych, w których wciąż krążą soki.

Nie pozwól, by wiosna zastała cię martwym.

Bądź żywy, gdy kurtyna pójdzie w górę.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze

piórko na dłoni

Dziś usłyszymy twarde słowa, prawdę bez znieczuleń i okładów.
” Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”
Zaczyna się Wielki Post. Dla naszej rodziny bardzo często jest to czas dramatyczny, bo – oprócz rekolekcji parafialnych – otrzymujemy nasze własne rekolekcje i naszą własną drogę krzyżową do przebycia.
Jednego roku to była śmierć mojego taty, w innym – nasze dzieci wylądowały w szpitalu z powodu wirusa, a ja wraz z nimi, innego, dokładnie w Środę Popielcową mój mąż trafił na SOR i wykryto olbrzymi guz na nerce. Szpital, operacja, walka o życie. Był też Wielki Post, gdy umarła moja przyjaciółka, a ja zapadłam się w smutek, albo taki, gdy ciąża Lalcią wisiała na włosku. W innym mój mąż miał wypadek samochodowy. Parę lat temu – operację usunięcia części płuca.
Mogłabym tak długo wyliczać…

Ci, którzy czytają mnie od dawna, byli modlącymi się wraz z nami świadkami naszych krzyży. Jeszcze też Wam za to dziękuję🩷

*  *  *
Dlatego w czasie Wielkiego Postu dokładnie wiem kim jestem i co znaczę. Naprawdę jestem wtedy roztarta na proch i rozsypana. Jestem wdeptana i roztarta nogami.
A jednocześnie… tak bardzo otulona czyjąś ręką i tak prowadzona.
Bo zawsze wszystko w końcu znajduje happy end i wylewają się strumienie łask.
Bywało, że nasz krzyż zaczynał się dokładnie w Środę Popielcową, a kończył w nocy w Wielką Sobotę.
Wielkanoc była wtedy naprawdę i dotykalnie Zmartwychwstawaniem.

*  *  *
Wiem, że gorszę pewnie teraz niektórych tym wyznaniem. Tych, którzy uważają, że skoro Jezus wszystko już załatwil i spłacił cały dług, to my nie musimy nieść żadnego krzyża.
Gorszę też tych, którzy i tak już mają za złe Bogu, że jest tyle cierpienia na świecie.
To nic.

Ja nie mogę się wyprzeć krzyża i będę go głosić nawet jeśli dla świata jest on zgorszeniem. Krzyż jest jak pług, który przeorał moje życie, ale ja wciąż mam siłę się uśmiechać. Nie moja to siła – dodam:)

*  *  *
Dziś, gdy spacerowałam z różańcem po podwórku, znalazłam małe piórko zaplątane w krzew. Wzięłam je w rękę, a ono zatrzepotało na wietrze.
I usłyszałam słowa bardzo podobne do tych o prochu, lecz powiedziane z taką miłością i troską.
Jesteś piórkiem targanym wichurami świata. Ale spoczywasz bezpiecznie na Mojej dłoni. I – jeśli tylko zechcesz – doniosę cię do Mojego domu. Nie bój się. Nic ci nie grozi, choć jesteś taka maleńka.”

Wierzę Mu.🩷

Życzę Wam Wielkiego Postu na dnie Jego Dłoni🌸

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 6 komentarzy

sobota

 

Takie dni pełne dzieci w domu nie zdarzają się teraz często, więc gdy nadejdzie choć jeden, otulam się nimi i wsłuchuję w tętniącą rzekę głosów.

Jest późne, ciemne już popołudnie i oto młodsze dziewczynki za ścianą spierają się który film wybrać na wieczorny seans, a potem – zatopione w morzu kocyków i poduszek na naszej wielkiej, wiecznie rozłożonej jak tratwa kanapie – oglądają jakąś bajkę. Oczywiście obstawiły się talerzami pełnymi drożdżówek z makiem, które ostatnio namiętnie pieczemy co parę dni ( promocja w sklepie na puszki z masą makową, która została z Bożego Narodzenia:) Doszliśmy już do równie wielkiej wprawy w zjadaniu dwóch wielkich blach bułeczek, jak w ich szybkim ( pół godzinki) produkowaniu.

Tak więc salon szmera sobie odgłosami postaci z bajki, komentarzami i śmiechem Lali i Nusi. A nad tym wszystkim cyka zegar.

Ale oto z góry, po kaskadach schodów płynie inny strumyczek śmiechu. Starsze dziewczynki, Ala i Julcia szyją ze starych ścinków woreczki dla podoopiecznych Julii. Woreczki są „z grochem i kapustą” czyli praktycznie nadziane wszystkim, co miały: ryżem, szyszkami, papierem, folią, grochem, folią bąbelkową… Rozsiadly się na dywanie w niebieskim pokoju Ali i tną materiał, śmiejąc się przy tym i rozmawiając. Potem Alusia zasiada za maszyną i wtedy do śmiechu i rozmów dołącza dźwięk podobny do dudnienia pociągu po szynach…

Zaglądam tam na chwilę, pytam czy maszyna nie plącze, śmieję się z nimi chwilkę i…

– To ja idę spać – mówię, a one robią mi pa pa.

Ale nie śpię.

Leżę pod wełnianym kocem, który kilka lat temu przywiozłam jako pamiątkę z Zakopanego i słucham odgłosów płynących zza ściany, znad sufitu i zza drzwi.

Zaraz powinni wrócić chłopcy.

Wiem, że piec, który dziś z takim trudem rozpaliłam, już nie zgaśnie. Podłożyłam naprawdę gruby kawalek drewna i sypnęłam na wierzch węgla. Nade mną świeci przy łóżku moja lampka, ubrana w skrawki koronki.

I jest mi ciepło.

Nie wiem czy bardziej od koca, od pieca, lampki czy od tej cudownej myśli, rozlewającej się najpierw po wszystkich zakamarkach głowy, a potem po całym ciele. Myśl jest jak ciepła stużka i brzmi tak zaskakująco prosto:

Jak dobrze mieć to moje życie. Właśnie takie, żadne inne„.

Żadne inne.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Jeden komentarz

wypalanie

 

Wszystko zależy od tego jak mocno cegła została wypalona. Dużo zależy od tego przez jaki ogień przeszedłeś.

Moi dziadowie robili ręcznie cegły potrzebne im do zbudowania domu. Sami wybierali glinę, sami lepili i ksztaltowali czerwone prostopadłościany, a potem je wypalali. Nie mieli pieca, więc robili to inaczej, mniej profesjonalnie. Układali w wielkim dole na zmianę drewno i świeże cegły, a potem wszystko podpalali, czekali aż się wypali i ostygnie.

Więc wszystko zależało od tego jak wielki żar dotknął cegły. Są więc takie, które po latach kruszą się w rękach, lub – poddane śniegom, deszczom, wiatrom i mrozom – wietrzeją i same rozsypują się na drobny różowy pył.

Ale są też inne, twarde jak granit. Byle jaki młotek nie jest w stanie ich ukruszyć i prawie niemożliwe jest zarysowanie ich twardej powierzchni.

By zbudować pewny dom trzeba było wybrać te najtwardsze.

*  *  *

Dotykam dziś tych cegieł, mieszkam wszak w ich bezpiecznej przystani. Co dzień podziwiam mądrość budowniczych i… myślę o różnych piecach przez które sama przeszłam.

Spaliły mnie czy wypaliły?

Sprawiły, że stałam się odporniejsza, że pewniej stoję na nogach i nie wstrząsa mną byle tchnienie wiatru?

Może właśnie dzięki nim udało mi się zbudować dom i życie.

Którą z tych cegieł jestem?

Tą rozpadającą się w dłoniach, z prochu w proch?

Czy tą drugą?

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze

piękno

 

Czy jest jakiś kres piękna? Jakaś forma nasycenia nim tak, że powiesz: już dość? Jakaś granica, poza którą nie będziesz zdolny wchłonąć go więcej? Moment, gdy twoje serce pęknie od nadmiaru?

Można patrzeć i patrzeć, milczeć, zatapiać się w nim, chłonąć bez pamięci, nigdy nie mieć dosyć.

Piękno jest jak miłość. Wciąga coraz mocniej, przetapia, przemienia. Zaczynasz żyć jakimś innym życiem. Są chwile jakbyś znikał, jakby po tobie pozostał już tylko mały obłoczek z zachwytu i upojenia.

Nie ma już ciebie i tego, co wokół.

Jesteś ty zatopiony w pięknie, podobny do motyla otulonego grudką żywicy. Zastygły. Oniemiały. W pół drgnienia powiek, w pół taktu serca.

I dlaczego piękno boli? Podobnie słodko jak miłość. Dziwny rodzaj bólu, który nie zabija, lecz przywraca życie. Który budzi z jakiegoś snu, odkrywa tajemnice, wzywa dalej…

Odsłaniają się na chwilę zasłony, ukazując prawdę, że…

nie jestem stąd, i że tęsknię, i że czeka na mnie coś więcej, dużo więcej.

Już za chwilę.

Ani ucho nie słyszało, ani oko nie widziało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć…

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze

biblijnie:)

– Dlaczego tu jest napisane: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”?
Lalcia ogląda butelkę z oranżadą.
– No, żebyś nie kupowała obcej coca coli, tylko polską oranżadę – tłumaczy brat.
– A ten cytat to nie z Biblii jest?
😁

Brzmi tak mądrze, że prawie biblijnie:)

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 4 komentarze

pejzaż

Lubię iść na spacer z mężem. Lubię spacerować z moimi córkami, zbierać z nimi kwiaty, trajkotać, wzniecać stopami obloczki kurzu na wiejskiej drodze latem, lub wędrować przez skrzące białe pole z moim synem. Z każdym z nich jest inaczej, każdy spacer jest inny.

Lubię też czasem powędrować sama. Sama sobie dotrzymać towarzystwa, zrównać krok z własnym tętnem, zatrzymać się nagle lub skręcić, gdzie nogi poniosą.

Biorę wtedy zwykle różaniec, a nawet jeśli nie, to i tak wciąż w myśli wplątuje mi się modlitwa lub wdzięczność. Jak wstążka lub nitki babiego lata we włosy.
Gdy jestem sama, nie krępuje mnie niczyj wzrok, gdy głaszczę korę drzewa, albo całuję małe zielone pączki na końcach gałązek. Mogę dotknąć z czułością miękkich kłosów dzikich traw, pomyśleć od kogo i dla kogo ta finezyjna  koronka ze śniegu na resztkach pajęczyny. Zanurzyć się w ciszy, nikogo nie zabawiając konwersacją. Rozwikłać zagadkę małych tropów na śniegu.

Warto tak czasem pobyć samemu, złapać dystans do innych, spotkać siebie, zdjąć wszystkie maski i porzucić role, w jakich obsadziło nas życie. Nie oglądać się wstecz, nie wybiegać w przyszłość.

Być tu i teraz, tylko sobą, nikim innym, cała uczepiona wzrokiem błękitu nieba, z dłonią miękko głaszczącą zieloną sierść mchu na drzewie, z uszami pełnymi szumów, skrzypień i ptasich treli.

Pejzaż z widokiem na życie.

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

chwile

 

Sypie śnieg.

Pierwsze płatki są zwykle nieśmiałe, jakby nie znały drogi na ziemię. Wirują w powietrzu, zawracają, fruwają jak rój białych muszek, niepewne gdzie usiąść i czy wogóle. A potem – gdy nabierają wagi – zaczynają opadać falującym białym płaszczem, nie pytając już o kierunek. Świat powoli bieleje, jaśnieje…

* * *

Życie jest sumą malutkich chwil, które musimy dostrzec i zrozumieć ich sens.

Są takie, które przychodzą do nas same, podobne płatkom śniegu, które spadają z góry, nie prosząc o niczyje pozwolenie. Dane i zadane nam. Gotowe w najdrobniejszych szczegółach.

Trzeba tylko wyciągnąć dłoń i otworzyć oczy.

Są też takie chwile, które tworzymy sami jak koronkowe gwiazdki, cierpliwie i ze skupieniem szydełkując je z nici danego nam czasu. Ktoś nam dał moc tworzenia, troszkę podobną do swej stwórczej mocy. Ktoś dał kordonek. I zaufał, że wykorzystamy tę zdolność i nić najpiękniej jak tylko się da. By budować życie, a nie je niszczyć.

By świat był białym i jasnym miejscem dla nas i dla innych.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze

wianek

 

Ostatnio piszę opowiadania. Pojawiają się same, nieoczekiwanie wyrastają mi w głowie i dotąd tam kiełkują, aż przebiją się przez wszystkie moje opory i niechęci i ostatecznie wylewają w postaci równych rządków literek pisanych w notatniku mojego telefonu.

Tak, telefonu:) Bo ja już naprawdę rzadko piszę cokolwiek na komputerze. Od lat wszystko piszę w notatniku mojej komórki.

Więc oto jedno z opowiadań, wyklute zupełnie niedawno podczas mojego popołudniowego spaceru po podwórku.

*  *  *

Wianek

Krzew berberysu rósł sobie przy pewnej piaszczystej drodze wiodącej do dużego. miasta położonego na wzgórzu. Droga była uczęszczana i zwykle roiła się od ludzi i zwierząt, ale nikt nie podchodził do kłującego nieprzyjemnie krzewu.
Raz tylko jakiś niemądry osioł, umknąwszy uwadze swego właściciela i skuszony zielonymi listkami, podszedł do berberysu i chciwie złapał zębami najbliższą gałązkę. I już w następnej chwili odskoczył w bok jak oparzony, bo w pysk wbiły mu się malutkie, dotkliwie kłujące ciernie.
Osioł z bólu zacżąl ryczeć i wierzgać nogami, a jego pan tylko się roześmiał i zakpił:
– Oj, ty glupi ośle. Kto to widział jeść betberys. Przecież każdy wie, że jego trzeba omijać z daleka.
Słysząc to, berberys bardzo się zasmucił. Zapamiętał sobie te słowa i nieraz jeszcze powtarzał je sobie, gdy skrzydlate ptaki siadały na wszystkich okolicznych drzewach i nawet najmniejszych krzewach, a jego gałązki zawsze omijały. Nawet niezbyt rozgarnięte motyle, fruwające to tu, to tam, nigdy nie zbliżały się do krzewu.
Pewnie dlatego, że berberys, choć kwitł na wiosnę, jego kwiaty były małe i niepozorne i nikt, dosłownie nikt ich nie dostrzegał, choć krzew prężył dumnie gałązki.
Berberys patrzył czasem z zazdrością jak przybiegaly z miasta dziewczynki, zrywały kwiaty i pletły sobie wianki na głowy, albo brały całe naręcza gałązek innych krzewów i robiły z nich pachnące kolorowe bukiety. Widział też kiedyś jak pewien młody chłopak urwał piękny różowy kwiat migdałowca i włożył swojej ukochanej we włosy.
– Ciebie nikt nigdy nie dotknie – pysznił się migdałowiec – Nikt nie włoży na głowę wianka z twoich patyków.
– Ach – wzdychał tylko krzew berberysu i coraz bardziej zamykał się w sobie, twardniał i zbroił w coraz bardziej kłujące kolce.
Ale oto pewnego poranka berberys usłyszał najpierw chrzęst metalu i potem ujrzał kurz unoszący się spod stóp kolumny ludzi. Drogą przechodzili żolnierze.
Nagle jeden z nich zatrzymał się i krzyknąl do pozostalych:
– O, to będzie dobre – po czym swoją uzbrojoną dlonią zaczął naginać i obłamywać gałęzie berberysu. Suchy trzask rozległ się wokół, dotkliwy ból przeszył ciało krzewu. Ale berberys nie martwił się tym, bo tylko jedna myśl zaprzątała mu głowę:
„Nareszcie! Ktoś go dostrzegł. Ktoś powiedział o nim, że jest dobry. Ktoś zrywał jego gałązki!”
– Pewnie zrobią ze mnie bukiet i wsadzą do wazonu. – myślał podekscytowany – Albo ten młody żolnierz zaniesie moje gałązki swojej dziewczynie – marzył niesiony w ubranej w metalową rękawicę dłoni.
Ku swemu zdumieniu i rozczarowaniu nie trafił jednak na stół i nikt go nie wstawił do pięknego wazonu. Rzucono go w kąt na małym placu wyłożonym kamienną posadzką. Jakby był śmieciem. Tak się właśnie poczuł.
Znowu czarne myśli przyleciały jak stado kruków. Ale na krótko, na bardzo krótko, bo oto znowu inne dlonie w metalowym rękawicach zaczęły go zginać boleśnie i splatać w koło.
Gdzieś na dnie wspomnień odszukał obraz wianków, które dzieci wiły z kwiatów i wkładały sobie na głowy ze śmiechem.
– A więc będę wiankiem – ucieszył się zaskoczony i oto rzeczywiście został włożony na czyjąś głowę.
Ktoś się śmiał. Jak tamte dzieci.
– Witaj królu żydowski – krzyczał.
Ale w tym śmiechu nie było radości, lecz drwina.
Berberys zadrżał, a potem usłyszał cichutki jęk i po jego gałązkach popłynęły czerwone jak sok z granatu krople. Zalśniły w słońcu i zastygały na kolcach. Jego własnych kolcach, purpurowe jak rubiny.
– Co to? Co się stało? – zapytał niespokojnie krzew.
* * *
– Ale jesteś piękny – usłyszał nagle pełen zachwytu głos. Głos pochodził jakby z wnętrza ziemi, odległy i wyraźny jednocześnie.
Obudził się.
Znowu rósł przy piaszczystej drodze. Tym razem była pusta. Przyjrzał się swoim gałązkom i nie mógł uwierzyć. Cały był obwieszony błyszczącymi czerwonymi koralami. Wokół tańczyły motyle i – choć nadal miał kolce – wcale się go nie bały. Ptaki przylatywały i jeden po drugim zrywały czerwone owoce.
– Jesteś piękny – uslyszał znowu łagodny głos.
I wtedy Go zobaczył.
W dużych błękitnych oczach było tyle uśmiechu. I tyle miłości.
– Kim … – chciał zapytać berberys, lecz nie dokończył, bo ponad uśmiechniętymi niebieskimi oczami, na czole ujrzał ślady po kolcach i czerwone jak rubiny krople krwi.

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | Dodaj komentarz

prowadzeni

 

2 luty – Święto Ofiarowania Pańskiego.

Czego dziś możemy sobie życzyć z tej okazji?
Chyba tego, co miał Symeon : byśmy natchnień Ducha nie lekceważyli.
Byśmy Go słyszeli, usłuchali i poszli tam, gdzie nas prowadzi.

A On nie działa wedlug schematów. Widać to w tych dwojgu, którzy czekali w świątyni na Pana, dwie różne postaci, dwie różne historie, dwa różne wezwania, ale cel ten sam.

Nie ma dwóch takich samych życiorysów, takich samych dróg. Duch działa szalenie zdumiewająco, nieszablonowo, zaskakuje, wymyka się ludzkiej logice, czasem meandruje jak rzeka, a my z Nim. Bywa, że wydaje się nam to Jego prowadzenie błądzeniem, ale tak nie jest.
Czy ludzie nie pukali się w głowy, gdy Symeon twierdził, że nie umrze, dopóki nie ujrzy Mesjasza? Czy nie naigrywali się z naiwności Anny, gdy codziennie odwiedzała świątynię zamiast poszukać męża?

Wystarczy zaufać Ręce, Która prowadzi.
Nawet, gdy prowadzi w kierunku, którego byśmy się nie spodziewali. Nawet, gdy plan, który rozpościera przed nami uważamy z góry za przegrany.
On już udowodnił nie raz, że w słabości siła, a zwycięstwo umie wyprowadzić z porażki. Końce czegoś są dla Niego początkiem czegoś nowego i lepszego, a śmierć progiem nowego życia. Z łez wyprowadza śmiech, a pustynie zamienia w pojezierza. Lament w taniec, a żałobę w wesele, wyschnięte kości obleka ciałem, a dziewica rodzi syna…

Więc tak – byśmy natchnień Ducha nie lekceważyli:) To ulubione wezwanie mojego męża z Litanii do Ducha Świętego. Tyle razy mi już o tym mówił jak te słowa go poruszają i przynaglają.

Bo Duch już taki jest. Nie daje spokoju. Nie odpuści, dopóki nie uczyni tego, co postanowił.

Tak jak nie pozwolił mi zasnąć dziś w nocy dopóki tego nie napisałam:)

 

Zaszufladkowano do kategorii Bez kategorii | 2 komentarze